OCENA
Susanne Bier trwa w mojej pamięci przede wszystkim jako zdobywczyni Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny w roku 2011 oraz autorka nietypowego "Wesela w Sorrento" na wspomnienie którego w moim umyśle mgliście rysuje się postać Pierce?a Brosnana i przeświadczenie, że historia była dość dziwna. A więc niewiele. (O. Przypomniała mi się fabuła "Wesela w Sorrento"). Nie wiedziałam, czego spodziewać się po "Serenie", ale obawiałam się mariażu duńskiego wychowania i wymagań Hollywood, bojąc, że w ostatecznym rozrachunku wyjdzie z tego coś pomiędzy offstreamem a mainstreamem; coś, dla czego trudno będzie znaleźć modelowego odbiorcę i powodu, żeby w ogóle go szukać.
Karolina Północna, lata 30. XX wieku. George Pemberton (Bradley Cooper) jest właścicielem przedsiębiorstwa zajmującego się wyrębami lasu i sprzedażą drewna. Wiedzie dość spokojne życie, które upływa mu na śledzeniu zmiennej wartości posiadanej ziemi, kontrolowaniu pracowników, wymuszonych i bardzo rzadkich wycieczkach do siostry oraz polowaniu na panterę. Podczas jednej z rodzinnych wizyt poznaje Serenę (Jennifer Lawrence) i niemal z miejsca się jej oświadcza. Do Karoliny wracają już razem. Wkrótce okazuje się, że dźwigająca bagaż dramatycznych wspomnień kobieta, nie jest tak idealna jak mogłoby się na pierwszy rzut oka.
Trudno powiedzieć, o czym właściwie jest ten film. Spodziewałam się melodramatu albo swoistego romansu - chyba przez to zdjęcie z okładki DVD, które nasuwa skojarzenia z produkcjami a'la "Pożegnanie z Afryką" -, ale te oczekiwania bardzo szybko zostały rozwiane. Przez długi czas w zasadzie nic się nie działo. Ot rejestracja poznawania przez bohaterkę nowego otoczenia, modernizacja zakładu, kilka relacji z wyrębu. Gdyby nie praca kamery pomyślałabym nawet, że to wyjątkowo dziwaczny film dokumentalny, rekonstruujący życie drwali w Karolinie Północnej, lat 30. XX wieku. Było tak przynajmniej do czasu, gdy w dość sielankowym krajobrazie pojawiło się pierwsze zagrożenie, a z głównej bohaterki wyszedł drapieżny wamp.
Można przyjąć, że "Serena" opowiada historię kobiety, która pociąga do upadku mężczyznę. W teorii motywacją jej działań jest psychiczne skrzywienie związane z doświadczeniami z dziecięcej przeszłości oraz późniejszymi traumami, w praktyce dałoby się skwitować całość "bo to zła kobieta była". Wszelkie wątki mające zadatki na coś głębszego - mężczyzna, który uświadamia sobie, że został ojcem; strata dziecka; morderstwo; groźba więzienia - potraktowane zostały pobieżnie i płytko, sprawiając wrażenie, jak gdyby scenarzysta (Christopher Kyle) przechadzał się po sklepie z pomysłami i wodził po nich dłonią, by każdy porzucić zaraz po dotknięciu. Finał przynosi ostateczne rozczarowanie faktem, że odbiorca nie doświadcza żadnej sensownej emocji poza bezbrzeżnym zdziwieniem, że oto umknęły mu prawie dwie godziny życia. Pretensjonalna klamra semantyczna nie zostawia miejsca na dyskusję w tym zakresie.
Gdy zobaczyłam obsadę aktorską "Sereny" pomyślałam sobie: Znowu Cooper i Lawrence? Dopiero po chwili dotarło do mnie, że ów tandem nie pobił rekordu wspólnych występów - ma ich na koncie raptem trzy. Skąd więc to przeświadczenie o ich wielości? Nie mam pojęcia. Nie da się jednak ukryć, że to duet uroczy. Zwłaszcza w "Serenie" zwodniczo i tylko pobieżnie do siebie podobnych postaci. Jasnowłosi i jasnoocy mogliby uchodzić za rodzeństwo, gdyby nie coś bardzo odmiennego w ich sylwetkach, w sposobie aktorskiej gry, ciałach i karnacji. Niestety, jako obsada "Sereny" gwiazdy nieszczególnie się sprawdziły. Realne wydawało się bardziej wizualne napięcie między nimi, niż to, które powinni sami wytworzyć. Chwilami do bólu sztuczni, plastikowi i absolutnie nieprzekonujący. Po ostatnich projektach zarówno Lawrence jak i Coopera, spodziewałam się o wiele więcej.
Dziwności produkcji dopełnia montaż, w którym próżno szukać by było logicznego porządku. Zbliżenia mieszają się z szerokimi planami i landszaftami zamglonych Gór Skalistych. W jakim celu ukazywane są te zbliżenia? Chciałabym wiedzieć. Miałam jedynie wrażenie, że to zabieg czysto estetyczny, jak z telewizyjnej reklamy. Ujęcia są statyczne i długi względem rozgrywającej się akcji. Pozbawiona energii i emocjonalnego zaangażowania muzyka Johana Söderqvista nieco usypia, ale oddzielona od obrazu nie wypada najgorzej. Moje obawy o mariaż Danii i Hollywood niestety się spełniły.
"Serena" to film, który sprawdzi się z pewnością jako usypiacz dla każdego, kto ma problemy ze snem. Na uznanie zasługują w zasadzie jedynie kostiumy i kilka landszaftowych kadrów, na które po prostu miło się patrzy. Całość jednak wydaje się mdła i pozbawiona głębszego sensu. Target dla tej produkcji w zasadzie nie istnieje. No chyba, że zadowoli, wspomnianych już, nocnych marków z przymusu.
Alicja Górska
»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej»
więcej