W twórczości Christophera Moore’a zakochałem się po lekturze “Najgłupszego Anioła”, książce której fabułę mógł wymyślić tylko człowiek o mocno nadwyrężonnej mózgownicy. Ale właśnie na tym polegał jej urok, podobnie jak i innych pozycji tego autora. Albo wpadało się w nią po uszy, albo nienawidziło nienawiścią zdrową i pełną wulgarnych wykrzykników.
Widać klimaty religijne mocne leżą temu jednemu z najwybitniejszych współczesnych satyryków amerykańskich (stawianemu w jednym szeregu z Kurtem Vonnegutem, Douglasem Adamsem i Jonathanem Swiftem), bo oto tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, na polskim rynku pojawiła się jego kolejna książka – “Baranek”.
Tym razem Moore na tapetę wziął temat lat młodzieńczych Chrystusa. Bo o ile Jego narodziny, niezwykłe nauki, czyny i najwyższa ofiara w wieku trzydziestu trzech lat, zostały dokładnie opisane, to brak jakiejkolwiek wzmianki z czasów Jego młodości. Nikt jej nie znał, no może oprócz Biffa, najlepszego kumpla Mesjasza, który został wskrzeszony, by przywrócić je ludzkości w postaci kolejnej Ewangelii.
Niestety pomyli się ten, kto oczekuje, że powstanie w ten sposób dzieło natchnione, podobne do znanych nam już dzieł przyszłych uczniów Chrystusa. Do zaakceptowanych przez kościół Ewangelii, które czyta się z równym zainteresowaniem co książkę telefoniczną Małopolski. Nic z tych rzeczy! Zamiast tego dostajemy opis zwątpienia, poszukiwania sensu życia, wskrzeszania zmarłych dla przyjemności, ostrych lasek i próby odwrócenia przez Biffa przeznaczenia, pchającego Jezusa ku nieuchronnemu cierpnieniu i wniebostąpieniu.
Moore podjął się karkołomnego zadania – stworzenia dzieła, które opisze Zbawiciela na nowo, nie narażając go przy okazji na ekskomunikę ze strony kościoła. A o to w dzisiejszych czasach, pełnych nawiedzonych katolików, raczej nie trudno.
Chrystus Moore’a nie jest jednostką wyidealizowaną. To zwyczajny człowiek, świadom swej boskości, lecz dojrzewający do niej stopniowo. To postać z krwi i kości, z którą jesteśmy się w stanie utożsamić, zrozumieć jej wątpliwości, poczuć targający ją ból.
Osobiście wolę myśleć o Jezusie w kategoriach człowieka, który wzniósł się ponad ograniczenia ciała i umysłu, i dorósł do swej ziemskiej misji, której ostatecznym egzaminem było ukrzyżowanie. Wolę takiego Zbawiciela niż wizję nieomylnej jednostki stojącej ponad ziemskimi problemami. Pouczającego, lecz kompletnie wyalienowanego, oderwanego od rzeczywistości, którą tak skrupulatnie próbował naprawiać.
Moore’owi udało się jeszcze jedno. Przedstawił historię młodości Jezusa w sposób lekki i zabawny. Bez sztucznej wzniosłości i klimatów trącących martyrologią. Podobnie rzecz ma się do prowadzonego równolegle, osadzonego współcześnie, procesu spisywania wspomnień przez Biffa.
Po raz kolejny przekonaliśmy się też, że boskość nie zwalnia od głupoty, czego najlepszym dowodem są opisane przez Moore’a anioły – jednostki pełne cudownych możliwości, lecz umysłowo mocno ograniczone. Bo czyż można poważnie potraktować boskiego posłańca, który spóźnia się 10 lat na zwiastowanie Maryi (zasiedział się u kumpla po drodze), czy wpada w nałóg oglądania telenowel i traktuje je jako rzeczywistość!?
Ktoś może powiedzieć, że takie lekkie podejście do tematu, który traktowany jest przez niektórych ze śmiertelną wręcz powagą, nie ma szans powodzenia. A jednak! Już Monhty Python w “Żywocie Briana” próbował nas przekonać, że religia może być niewyczerpanym źródłem humoru – bez straty dla wartości jakie ze sobą niosła przez wieki. Że wiara bez uśmiechu jest tak naprawdę tylko półproduktem, a Bóg i Jego Syn nie potrafiący wpisać na listę dogmatów poczucia humoru nie są warci naszego uwielbienia.