Pstryk! I cię nie ma*
Jeśli nie poświęcasz czasu na rodzenie się, czas zajmuje ci umieranie.**
Autorem jedynej, napisanej przy współpracy samego Steve’a Jobs’a, biografii tego wielkiego wizjonera i kreatora produktu, jest Walter Isaacson. Na kilka lat przed śmiercią, w 2004 roku, gdy Jobs już wiedział, jak może ułożyć się jego przyszłość, wykonał telefon do Isaacsona z prośbą o spotkanie. Panowie przyjaźnili się już wcześniej, a Steve odświeżał tę znajomość zawsze, gdy wprowadzał na rynek nowy produkt i chciał, aby trafił on na okładkę Time’a. Później, w trakcie jego trwania owego spaceru, Jobs poprosił Waltera, by ten napisał jego biografię. Isaacson, redaktor wspomnianego wcześniej Time’a, był akurat świeżo po opublikowaniu biografii Benjamina Franklina i w trakcie pisania książki poświęconej Albertowi Einsteinowi. Po chwili zastanowienia uznał on, że jest stanowczo za wcześnie na pisanie biografii Steve’a Jobs’a, w końcu mężczyzna znajdował się u szczytu kariery i jeszcze wiele mogło się wydarzyć w jego burzliwym życiu. W ciągu kilku następnych lat Jobs nie szczędził wysiłków i starał się za wszelką cenę przekonać Walera, że jego życie jest naprawdę dobrym materiałem na książkę, ten jednak niezmiennie odmawiał. Taka przepychanka trwała aż do 2009 roku, kiery to żona Steve’a Jobsa powiedziała Isaacsonowi, że jeśli kiedykolwiek ma zamiar zająć się biografią jej męża, to jest to ostatni moment by to zrobić. Steve udał się akurat na drugi urlop zdrowotny, Walter uznał więc, że faktycznie nie można już dłużej zwlekać. Tak właśnie rozpoczęła się, przynajmniej według mnie, chyba największa przygoda w życiu Waltera Isaacsona. Bo jak inaczej można nazwać bezpośrednią możliwość poznania od podszewki życia tak wybitnej osobowości, jaką niewątpliwie był Steve Jobs?
Przyznam, że pisanie tej recenzji nie przychodzi mi łatwo. Czuję dławienie w gardle i ściska mnie w dołku. Jestem przygnębiona i brak mi ochoty do czegokolwiek. Bohater jednej z najlepszych książek jaką miałam w ostatnim czasie możliwość przeczytać – zmarł. Zostawił po sobie wielką, wręcz niewyobrażalną pustkę, którą trudno będzie komukolwiek wypełnić. Jest mi tym ciężej, że przecież wiedziałam, jak ta książka się skończy. Zdawałam sobie sprawę, jaki będzie finał. Nie żyję w końcu w oderwaniu od rzeczywistości i wiem, co się dzieje wokół mnie. Wraz z całym światem przeżywałam swoją własną mini żałobę, gdy w październiku 2011 roku dowiedziałam się, że Steve Jobs zmarł. Nie przeszkadzało mi to jednak podczas lektury w tym, by wierzyć, że zdarzy się cud i historia skończy się dobrze. Niestety. Na koniec nie przyleciała wróżka, nie machnęła swoją różdżką i nie powiedziała: “co się stało niech się natychmiast odstanie”. Na końcu był tylko pstryk? i wszystko się skończyło. Skończyła się era Steva Jobsa. Światło zgasło i kurtyna opadła. Czy ktokolwiek, kiedykolwiek, będzie jeszcze w stanie ją podnieść? Cóż, myślę, że na to pytanie nie uzyskamy odpowiedzi w najbliższym czasie.
Na skrzyżowaniu technologii i sztuki spotkacie Steva Jobsa.
Steve Jobs był dupkiem. Myślę nawet, że słowo “dupek” jest wyjątkowo łagodnym określeniem na to, jaki typ człowieka on sobą reprezentował. Trzeba jednak przyznać, że był on wyjątkowo wrażliwym dupkiem. Miał naturę rozkapryszonego trzylatka. Wszystko musiało być dokładnie tak, jak on tego chciał. Jeśli coś, cokolwiek, choć odrobinę odbiegało od jego wizji, gotów był natychmiast zarzucić nad tym pracę. Zdarzało się, że wycofywał projekty w ostatniej fazie ich realizacji, bo kolor produktu różnił się od tego, który został przez niego wcześniej zatwierdzony. Gdy coś mu nie odpowiadało po prostu wychodził, albo wprost mówił, co o tym sądzi, nie przebierając przy tym w słowach. Gdy coś szło nie po jego myśli, wybuchał nieopanowanym gniewem i wyżywał się na otaczających go ludziach. A potem wybuchał płaczem. Zdarzało się, że później, po powrocie do domu, zastanawiał się, co musiała czuć osoba, która stała się obiektem jego złości. Szybko jednak zapominał, co skłoniło go do tych przemyśleń i wymazywał z pamięci mające wcześniej miejsce wydarzenia. Postępował więc dokładnie tak, jak mają w zwyczaju mali, rządni władzy chłopcy. Nic dodać, nic ująć. Przy tym wszystkim jednak, Steve Jobs miał nieodparty urok, w jego obecności wszystko stawało się możliwe. Czego nie zażyczył sobie szef – było w jego firmie spełniane. Ściany mają nieodpowiedni odcień bieli? Faktycznie – należy je przemalować. Maszyny produkcyjne kolorystycznie się ze sobą nie komponują? Należy je doprowadzić do stanu właściwego. To, że takie działania często pociągały za sobą gigantyczne koszty, nie miało większego znaczenia. Otaczający Jobsa ludzie nazywali to jego oddziaływanie “polem zniekształcania rzeczywistości”. I faktycznie, to, co działo się wokół niego określić można dokładnie takimi słowami. Nie można jednak zapominać, że Jobs był geniuszem, co prawda nie ponadprzeciętnie inteligentnym, ale jednak geniuszem. A tym, jak z historii wiadomo, wiele uchodzi na sucho. Tak też było i w tym przypadku.
W naturze Jobsa leżało wprowadzanie w błąd…
Długo by można było mówić o tym, jaki był założyciel Appla. Myślę, że nawet tych siedemset parę stron, które napisał na jego temat Walter Isaacson, to zdecydowanie za mało. Życie Jobsa obfitowało w liczne perturbacje. Ścieżka jego kariery była kręta i wyboista. Już jako nastolatek pokazywał na co go stać, robiąc nauczycielom i znajomym psikusy, które z dnia na dzień i z tygodnia na tydzień przybierały na sile. Nie było na niego mocnych, a on sam nie umiał dłużej usiedzieć w jednym miejscu. Przede wszystkim w związku z tym, nigdy nie udało mu się ukończyć żadnej uczelni wyższej. Pomimo wybitnej, zwykle wręcz szokującej szczerości wobec ludzi, często mijał się z prawdą. Nie przyznawał się otoczeniu do tego, nad czym w danej chwili pracował. Tą samą zasadę wprowadził do życia osobistego, co skutkowało tym, że nie informował zainteresowanych o swoim stanie zdrowia. Pytany wprost zawsze mijał się z prawdą, choć zwykle wypowiadał się w taki sposób, że trudno było mu zarzucić jawne kłamstwo.
I jeszcze jedno…
Powyższym stwierdzeniem Jobs lubił kończyć swe wypowiedzi, więc i ja nim rozpocznę podsumowanie. Zaczynając lekturę biografii Steve’a Jobs’a miałam wrażenie, że wiem, na co się piszę. Okazało się, że nie mogłam się bardziej pomylić. Już na wstępie książki, zapałałam? nienawiścią do jej głównego bohatera. Nie mogłam wprost uwierzyć, że tacy ludzie naprawdę chodzą po tym świecie. Jednak z każdą przeczytaną stroną, zaczynałam lubić go coraz bardziej. Ewidentnie wpływ na to miało pole zniekształcania rzeczywistości, jakie wprost emanowało od tego wizjonera i tworzonego przez biografa jego życiorysu. Co ciekawe, po zakończeniu lektury pole to nie osłabło. Nie doszłam do wniosku, że moja fascynacja Jobsem była chwilowa i płonna. Wręcz przeciwnie, w chwili obecnej podziwiam go jeszcze bardziej i żywię nadzieję, że dane mi będzie dowiedzieć się o nim jeszcze więcej. Sama powieść, bo zdecydowanie mogę użyć tego sformułowania w stosunku do tej pozycji, została doskonale napisana. Już od pierwszych stron wciąga czytelnika i nie pozwala mu się od siebie oderwać, aż do samego końca. Podczas lektury do naszego umysłu tłoczone są gigabajty danych. Daty, miejsca, nazwiska, wydarzenia. Prawdziwa lekcja historii na sterydach. Człowiek w trakcie czytania ma wrażenie, że łyknął właśnie kilka mało legalnych tabletek i przeżywa swego rodzaju odlot. Ja miałam ochotę krzyczeć: “mogę wszystko, skoro mu się udało, czemu mi ma się nie udać!”. Szkoda tylko, że finał jest taki tragiczny, bo podłamuje on odrobinę ten entuzjazm, jaki pompowany jest w nas w trakcie czytania. Nie zmienia to jednak faktu, że książka jest fenomenalna. Według mnie lektura obowiązkowa. Z całego serca szczerze polecam.
Sylwia Szymkiewicz-Borowska
* 703
** 702