To właśnie dzień narodzin dziecka przeświadczy o tym, czy będzie ono owym posiadaczem genu, czy też stanie się przeciętnym zjadaczem chleba. Niby tak niewiele, kilka godzin, a taka różnica. W końcu 8 października, to nie 7, prawda? No chyba, że… nie, tego Wam nie zdradzę. W każdym razie cała rodzina już od dłuższego czasu żmudnie wypatruje u Charlotte objawów mających świadczyć o tym, że nadchodzi jej pierwsze przeniesienie w przeszłość. Wszyscy uczuleni zostali na tę okoliczność i wiedzą, jaka rola została im w związku z tym przypisana. Ze względu na fakt, iż dziewczęta uczęszczają do jednej szkoły oraz jednej klasy, w trakcie nauki największy ciężar spoczywa na barkach głównej bohaterki, której niańczenie kuzynki wcale się nie uśmiecha. Ale cóż począć? Nie mając innego wyjścia Gwendolyn obserwuje codziennie Charlotte i wyczekuje, aż dziewczynie zrobi się niedobrze. Bo to właśnie mdłości zwiastują rychłe przeniesienie się w czasie.
I w końcu nadchodzi ten dzień, w którym nastolatka słabnie i informuje kuzynkę, że to już – jest jej niedobrze i czym prędzej muszą udać się do domu. Bez zbędnej zwłoki obie opuszczają więc bramy szkoły i, wyjątkowo na piechotę, udają się do rodzinnej posiadłości. Niestety do przenosin nie dochodzi ani w drodze do domu, ani później tego dnia. Choć to może źle powiedziane, bo co prawda Charlotte nigdzie się w tym czasie nie udała, ale za to Gwendolyn… cóż, młodsza z kuzynek, ta która teoretycznie w żaden sposób przenieść się nie powinna, niespodziewanie co i rusz zmienia miejsca, a w zasadzie czas pobytu w danym miejscu. Dlaczego? Co takiego się wydarzyło, że los spłatał rodzinie dziewcząt takiego figla? Czyżby obie kuzynki zostały wyposażone w gen podróży w czasie? Czy to możliwe? A może przed laty wydarzyło się coś, co zmieniło życia obu nastolatek? Może słynny Isaac Newton pomylił się w obliczeniach? Może to nie 7-go października miało narodzić się to wyjątkowe dziecko? Może… a może nikt się nie pomylił? Cóż, żeby dowiedzieć się, co rzeczywiście miało miejsce, koniecznie musicie przeczytać pierwszą cześć Trylogii czasu, autorstwa Kerstin Gier.
Całość wciąga już od pierwszej linijki tekstu a w moim wypadku od pierwszych usłyszanych słów. Jak zwykle w przypadku audiobooka przekonałam się o tym, że słuchać go można jedynie pod warunkiem, że od razu przyspieszę go przynajmniej o 50 procent. Na początek. Mój mózg jakoś nie chce działać na wolniejszych obrotach. Bardzo polubiłam wykreowanych przez autorkę bohaterów. Oczywiście są i tacy, którzy od samego początku działają mi na nerwy, nie odnoszę jednak wrażenia, że nie powinni znaleźć się w danej powieści. Wręcz przeciwnie, bez względu na to, że za nimi nie przepadam, uważam, że i oni tworzą klimat tej książki, którą słuchałam dziś cały dzień jak zaczarowana. Powieść przeczytała Małgorzata Lewińska i muszę przyznać, że wyszło jej to niesamowicie. Miejscami odnosiłam wręcz wrażenie, że całość czyta kilka osób, wyraźnie wyczuwałam podział na rolę i nie miałam problemu z rozróżnieniem kto w danej chwili się wypowiada. Niestety ponownie zawiodłam się na samej formie wydania audiobooka. Wychodzę z założenia, że każda forma książki rządzi się swoimi prawami, ale i czytelnik ma jakieś prawa. Z tego co wiem, powieść zawiera na końcu spis, kto kim jest. W audiobooku tego zabrakło, a akurat w tej formie przekazu niezmiernie taka lista by się przydała. Skoro już została stworzona, to czemu nikt nie pomyślał, by dołożyć taką książeczkę do wersji audio? Przykre. Poza tym nie mam do więcej zarzutów (a ten jedyny, który mam odnosić się stricte do formy wydania a nie samej książki).
Już nie mogę się doczekać, aż przeczytam (usłyszę) kolejną cześć serii, która zdecydowanie przypadła mi do gustu. Książka nadaje się zarówno dla młodych jak i trochę starszych czytelników. Fascynująca i pouczająca. Warta czasu, który należy na nią poświęcić. Polecam.