Otóż tu może być sprawa jak najbardziej sprzeczna. W przypadku nowej płyty zatytułowanej… “The Rasmus” sytuacja może być sprzeczna. Z jednej strony to kawałki miłe dla ucha, subtelne, z jeszcze bardziej dojrzałym wokalem Lauriego. Z drugiej zaś to ukłon bandu w stronę potrzeb masowych, muzyki popularnej i odejście od tradycyjnej konwekcji rockowej. Tu wierni fani mogą być mocno rozczarowani, bo nie usłyszą przeboju na miarę “Livin’ In The World Without You”. Więcej tu ballad, sentymentalizmu, mniej mocnych pociągnięć za strunę oraz uderzeń w perkusję.
Dla mnie, jako słuchacza różnych rodzajów muzyki, płyta przypadła do gustu, serwując pełną różnorodność – The Rasmus, niczym Coldplay przed rokiem zaskoczył swoich fanów, zmieniając styl. Choć w przypadku tego drugiego przemiana była drastyczna, tak zespół z Finlandii choć momentami pozostał przy pierwotnym stylu. I na taką zmianę nie ma co wiele narzekać! Pomimo, że same utwory do historii nie przejdą, znikając na stałe z rozgłośni radiowych po paru miesiącach, to “The Rasmus” wyprodukowany jest nad wyraz dobrze, a zespół wydaje się być jeszcze bardziej dojrzały, nie strojąc od ckliwych ballad i romantycznych uniesień.
Jednak nie ma co ukrywać, że The Rasmus 2012 to projekt prosty, wyraźnie robiony na szybko. Singlowe “I’m a Mess”, mimo skoczności, nie zaistnieje w świecie, pozostając jedynie w kręgu bardziej to wiernych fanów. W pewnym sensie to kontynuacja solowej kariery Lauriego, który po wydaniu “New World” swoje nowe, popowe gusta i spostrzeżenia przeniósł do grupy. Czy to dobrze? Sądząc po marnej promocji i słabych wynikach na listach sprzedaży raczej nie, choć album słucha się przyjemnie. Po tego klasie zespołu można było oczekiwać więcej, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Nawet jak tytuł płyty mówi o zbyt widocznej prostocie krążka…