Dzieło Adriana Vitoria opowiada losy tajnego oddziału komandosów 30 Commando Unit pod dowództwem nijakiego generała Seana Beana. Ta doskonale wyszkolona jednostka musi udać się do Norwegii z misją przechwycenia śmiertelnie niebezpiecznej technologii radarowej, groźnej dla dalszych losów wojny…
Ta niskobudżetowa produkcja podporządkowana jest Beanowi, który jest jej największą gwiazdą, choć niekoniecznie głównym bohaterem. To sprawia, że film, tak jak sam aktor jest twardy, surowy i zdolny do wszystkiego. Niestety słynny Anglik nie popisał się w tej produkcji i od razu spadła także jakość całości. Tak naprawdę pozostała część obsady nie potrafi nawet wyjść z cienia nijakiego dziś Seana Beana. Nawet nasz polski akcent w postaci Izabelli Miko pomimo wiernej scenariuszowi roli nie potrafi wznieść się ponad przeciętność. A skoro aktorzy zawodzą, to i pozostałe elementy szwankują, choć czasami i z własnej winy.
Scenariusz jest wyraźnie niedopracowany – z historii żywej, interesującej zrobiono akcję mdłą, nijaką i nawet nie wartą zapamiętania. Pretekstem do nakręcenia “Czasu bohaterów” musiało być parę scen bitewnych, a nie inteligentna, trochę bardziej wymagająca fabuła. Efektem tej pracy jest fakt, że zaraz po seansie zapomnimy, o czym był film, a w głowie pozostanie nam tylko parę przymiotników cechujących produkcję.
Choć nie ukrywam, że pod względem realizacyjnym nie odstaje od wielu filmów z wyższej półki. Wybuchy są efektowne, scenerie zapierające dech w piersiach, a ujęcia kamery ponad przeciętne. Niestety nie zastąpi to obrazu miałkiego i przepełnionego najłatwiejszą formą kręcenia filmu wojennego.
Producenci nie odnieśli artystycznej porażki – film da się obejrzeć, a nawet skupić na akcji, ale to wszystko jest bardzo przeciętne. Nie ma tego elementu zaskoczenia, zwrotu akcji – wszystko jest zbyt przejrzyste i czytelne. “Czas bohaterów” to film na raz, a te półtora godziny szybko wyleci wam z głowy niczym fragment upojnej imprezy. Tylko, że na przyjęciu jest jeszcze dobra zabawa…