Powiedzieć, że Echoe gra inaczej niż wszyscy byłoby lekkim niedopowiedzeniem. Ich debiut na rynku trzeba wziąć w ramkę i zintensyfikować, a ich płytę podsunąć ludziom siedzącym za mikrofonami rockowych stacji radiowych w Polsce. Nie dlatego, że Echoe to zespół, który pokazuje jak mają grać współczesne zespoły progresywne, ale dlatego by zademonstrować jak MOŻNA fajnie i ciekawie bawić się muzyką, nie zmykając się w schematycznych bunkrach.
Miałam niedawno to (nie)szczęście, że było mi dane słuchać kilku bandów grających wręcz rewelacyjnie. Ale tylko pod względem technicznym. Niestety zachwytów nad pomysłem, innowacyjnością grania czy emocjami nie było. Echoe okazał się kompletnym zaprzeczeniem moich ostatnich doświadczeń. Wrocławska formacja to w zasadzie tak dziwna i eklektyczna mieszanka muzyczna, że pierwszy odsłuch wprawił mnie w lekkie osłupienie. Może nie na tyle by zapytać samej siebie ”co to w ogóle jest?”, ale na pewno na tyle by wsłuchać się w ten album co najmniej kilkanaście razy. To co razu przykuło moją uwagę, a co jednocześnie jest też muzycznym skojarzeniem, do którego przyznanie się może skończyć się dla mnie stosem to Pink Floyd. Tak, właśnie z tym najwspanialszym moim zdaniem zespołem poniekąd kojarzą mi się niektóre rozwiązania muzyczne jakich ima się Echoe. Doskonałym tego przykładem jest ”Captive?, które z harmonijnego i zrównoważonego utworu zmienia kilka razy rytm, by w końcu przejść do świetnie poprowadzonej na gitarze kody. To co jednak dzieje się po 2 pierwszych minutach tego utworu jest już kunsztownym popisem pomysłowości i gry zespołu – psychodeliczny śmiech, wyrazista perkusja i coraz rzadsze już dziś zestawienie dobrej gry na gitarze z klawiszami w tle. Jednym słowem – majstersztyk. Podobnie, choć już nie tak zachwycająco, sprawa ma się z dość pompatycznym “Feast Divine”, na którego trudno nie zwrócić uwagę. Dobrze rzecz ma się także z mocno funkowymi utworami, takimi jak znany już słuchaczom “Indiana Jones” czy otwierającym album “Kornishawn”. To co jednak zaabsorbowało moją uwagę już na samym początku i nie dało o sobie zapomnieć przy każdym przesłuchaniu krążka, to niezwykła elastyczność wokalisty, który doskonale wręcz dostraja się do tej muzycznej różnorodności. Silny głos Michała Szablowskiego fantastycznie odnajduje się w bardzo niskich jak i niezwykle wysokich tonacjach, nie bojąc się wokalnych eksperymentów przez co krążek zyskuje na kolorze.
Jedyne co mnie w zasadzie martwi, a może raczej zastanawia to publiczność. W jakich odbiorców celuje wrocławska formacja? Na pewno w tych mających raczej dość wysublimowane gusta. Ale czy te gusta są przygotowane na taką muzyczną mieszankę gatunkową? Cóż, mam nadzieję, że są, bo głupio byłoby przegapić tak intrygujący i osobliwy debiut na polskiej scenie.
Agnieszka Emma Pawłowska