W ten sposób wyszła mieszanka niemal perfekcyjna. Piszę niemal, bo Linkin Park nigdy perfekcjonistami nie byli i raczej nie będą. Tu nie chodzi o wyszukaną aranżację, artystyczny przekaz, ale dobrą zabawę i dostarczenie słuchaczom tego, czego w danej chwili potrzebują. Chcą się wyszumieć? Proszę bardzo. Pragną łzawej ballady? To niech mają. Chcą utwory, który pozwoli im usłyszeć ukochany zespół w radiostacjach? Pewnie! W ten sposób również na najnowszym dokonaniu grupy z Los Angeles znajdziemy wszystko to, co stanowiło ich atut. Mniej tu jednak łupanki, a więcej liryki, może trochę wyciszenia, ale przede wszystkim dojrzałość. Bo każdy fan Amerykanów przyzna mi rację, że Mike Shinoda i jego towarzyszy dorośli, czego upust słychać na “Living Things”. Barwne aranżacje, zabawa dźwiękiem i, jeszcze lepszy niż poprzednio, wokal.
Piąty album tego bandu to rock w najlepszym wydaniu. Pokazując, że przecież ten gatunek ma tak wiele wspólnego z popem, zaskarbili sobie nowych fanów. Przecież singlowe “Burn It Down” świetnie nadaje się do rozgłośni radiowych, a i łatwo wpada w ucho. Na niejednym odtwarzaczu MP3 znajdzie się pewnie i “Lost in The Echo”, gdzie główną rolę odgrywa rap i klawisze. Jakby tego było mało, można wymienić jeszcze “Castle of Glass”, czyli krótko mówiąc mroczną zagadkę z opanowanym, powściągliwym wokalem jako znakiem rozpoznawczym. Dla fanów mocniejszego brzmienia też coś się znajdzie – “In My Remains”, a na kobiece uniesienia idealne będzie spokojniejsze “Powerless”.
Linkin Park jeszcze więcej bawi się słowem w swoich tekstach, przywołując dużo przenośni, odniesień i wyszukanych stwierdzeń. Pod tym względem zauroczyć może wiele utworów, a każda piosenka opowiada własną, odrębną historię.
Oby i komercyjnie zespół wyszedł na prostą. Choć trochę większą promocję uzyskała płyta “A Thousand Suns” to nie przeniosło się to na dobre opinie i wyniki sprzedaży. Może tym razem zespół postanowił zapobiec komercjalizacji swojego albumu, co przełoży się na lepsze recenzje i zadowolenie wiernych fanów.
Ja tam nic nie mam do ich poprzednich płyt, co więcej uważam, że co wydawnictwo, to poziom ich dokonań rośnie. Zachowując taki progres można być tylko dobrej myśli, jeśli chodzi o następcy “Living Things”. Więc wystarczy chóralnie wykrzyknąć “Dobra robota, panowie!”, bo jako jedni z nielicznych w tym światku show-biznesu słowa dotrzymali. Miała być mocniejsza płyta i jest. A że przy okazji wylansowali parę ładnych ballad z dobrą gitarą, wykorzystując dojrzały wokal Shinody oraz świetne teksty to już jedynie skutek uboczny. Skutek, którego pozazdrościć im może reszta rockowych zespołów…