Napisanie tej recenzji okazało się nie lada wyzwaniem. Kiedy po przeczytaniu ostatniej strony książki Joe Petersa doszło do mnie, że jestem zobowiązana do napisania o niej kilku słów, wpadłam w popłoch – ale co rozsądnego napisać o takiej pozycji? A może przede wszystkim: jak?
Temat jaki porusza w swojej autobiograficznej powieści autor ma dwie ważne cechy – jest niezwykle trudny i jednocześnie wszechobecny, momentami wręcz wyświechtany przez media i opinię publiczną. Przemoc wobec dzieci bowiem, nigdy nie była i nie będzie czymś o czym łatwo i głośno można rozmawiać. A historia swojego dzieciństwa i wieku młodzieńczego jaką opisuje Peteres w “Płaczu niemymi łzami” jest jedną z tych, wobec, których ciężko jest cokolwiek powiedzieć, a tym bardziej wydać osąd.
Po pierwsze z tego powodu, iż jej realność jest aż nieprawdopodobna. Choć wydałoby się, że trudno nas czymkolwiek zdziwić bądź zgroszyć, to każdy dzień pokazuje, że jest na odwrót. Mimo potworności jakimi często karmią nas media i swojego rodzaju przyzwyczajenia na te bodźce, historia Joe zapewne nikogo nie pozostawi obojętnym. Matka bijąca własne dziecko? Tak, o tym już słyszeliśmy nie raz. Ale matka, która więzi latami swojego kilkuletniego synka w piwnicy, głodzi go i przyzwala na seksualnego wykorzystywanie przez braci i ojczyma jest znośne dla naszych oczu i uszu? Chyba nie. I nie zdziwie się kiedy niejeden czytelnik po prostu odłoży książkę w trakcie lektury. Może nie tylko z powodu braku nerwów, lecz może i przede wszystkim ze względu na obezwładniające poczucie braku wiary w dobro, ludzi i naszą czujność. Bo właśnie o braku reakcji na krzywdę dziecka myśli się najpierw kiedy czyta sie tę mrożąca krew w żyłach opowieść. Joe przez niemalże całe swoje dzieciństwo i okres nastoletni nie spotkał ani jednej osoby, która realnie pomogłaby mu wyrwać się z piekła jakie przeżywał. Choć od czasu do czasu na jego drodze pojawiali się ludzie dodający mu otuchy w tych trudnych chwilach, ich “pomoc” trudno nazwać… pomocą. Miła pogawędka czy pociecha nie jest właściwą reakcją na czyjąś tragedię. Niestety prawdziwie odważnych i dobrych ludzi zabrakło i zdany jedynie na siebie Joe sam musiał wyrywać się z sideł okrutnej i psychopatycznej matki. Jej osoba pokazuje jak błędne pojęcie ma społeczeństwo o “matczynych” uczuciach do dzieci. Można by tu powiedzieć, że rodzicielka Joe to wyjątek, ale czy naprawdę chcemy wiedzieć jak wiele matek postępuje podobnie albo i gorzej z własnymi pociechami?
Poza samą historią, istotną rzeczą jest język jakim posluguje się autor. Wyróżnia się on przede wszystkim niezwykłą prostotą, momentami charakterystyczną wręcz dla dziecka banalnością. Z jednej strony jest to wielki atut tej pozycji, bo jeszcze dobitniej pozwala wcielić się nam w postać głównego bohatera. Z drugiej natomiast strony potrafi nużyć i męczyć. Największym jednak problemem dla czytelnika może wydać się po prostu prawdziwość tego co opisuje autor ? czy to mogło się wydarzyć naprawdę? Nie mnie to rozstrzgać. Ale jeżeli ta książka sprawi, ze zaczniesz baczniej przyglądać się swoim siąsiadom czy znajomym z pracy, ktorzy być może robią swojemu dziecku krzywdę, to ta książka osiągnęła zamierzony cel.
Agnieszka Pawłowska