Z tą płytą jest jak z seksem – jak się w tym zasmakujesz, to nie możesz przestać.
Ja nie mogę. Od dobrych kilku tygodni próbuję zdjąć słuchawki bądź w najlepszym razie włączyć inną płytę. Bezskutecznie. A o tym, że totalnie stracę głowę dla nowego dzieła Skinny Patrini wiedziałam już kilka miesięcy temu, kiedy światło dzienne ujrzała piosenka zapowiadająca album “The Wind”. Już wtedy z czystą przyjemnością narażałam się na dziwne spojrzenia rodaków w tramwajach i sklepowych kolejkach kiwając się w swoich słuchawkach do piosenki z głośnością ustawioną tak, by dobrze odebrać utwór i przez przypadek odbiór ten cząstkowo przekazać także innym. Podniecona do granic możliwości w końcu doczekałam się premiery “Sexu”. I co? Totalny odlot. Muzyczna uczta. Poczucie spełnienia. A pozostając już przy tematyce seksualnej – po prostu ORGAZM!
“Sex” zasługuje bowiem na wszystkie, nawet najbardziej wazeliniarskie określenia, jakie kiedykolwiek powstały. Nie chodzi tu już tylko o pewien muzyczny poziom jaki Skinny Patrini wyznaczyło na płycie, ale łatki jakie dzięki tej płycie mogą sobie spokojnie odpruć z kubraczka. Z nieco sympatyzującego z electroclashem bandu przeistoczyli się w kompletnie nieprzewidywalną gatunkowo i palącą brzmieniem niczym chilli kapelę. Podobnie jak na wydanej trzy lata temu “Duty Free”‘ trójmiejski duet postawił na melodyjne i błyskawicznie wpadające w ucho dźwięki, które mimo często nie ludzkiej wręcz dynamiki, będzie mogła zaśpiewać niejedna publiczność. I porządnie się przy tym wyszaleć. Bo jakby nie spojrzeć to, co od razu rzuca się w uszy to potężna dawka emocji jakich trochę brakowało mi na poprzedniej płycie. W przypadku “Sexu” ciarki na całym ciele towarzyszą mi w refrenach w “Life/Time” czy “Something Special”, które swoją mocą dosłownie zwalają z nóg. O dziwo podobną siłę rażenia mają ballady, a szczególnie kończące (z tym nie tak do końca, ale tą tajemnicę powinien odkryć słuchacz samemu) album “Glory”, które uważam za jeden z najmocniejszych punktów na tej płycie. Spokojniejsza nuta nie oznacza jednak chwili wytchnienia czy tańca-przytulańca na imprezie. Nie takie numery ze Skinny Patrini. Być może to właśnie te utwory mogą nas przyprawić o szybsze bicie serca. Tak jest w moim przypadku ze wspomnianym “Glory”, które od początku do końca hipnotyzuje, zniewala i niepokoi.
Cechy te można jednak z powodzeniem przypisać każdej piosence na krążku. Okraszony w mocne i niemal mechaniczne electro klimat wraz z doskonale wybijającą się z tych dźwięków wokalizą Ani Patrini daje nam mieszankę wręcz doskonałą. A to, że taka muzyka nie wpisuje się w czyjąś estetykę i uważana jest za muzyczny kicz (z takim zdaniem kilka razy się spotkałam) to już inna kwestia, nad którą nie warto debatować. Produkcyjnie i brzmieniowo jest to album nie do zdarcia. Nadzwyczaj równy i bajecznie rozmaity jednocześnie, stawia trójmiejski duet na najwyższej półce z muzyką elektroniczną nie tylko w kraju (a może przede wszystkim w tym kraju) ale także i na świecie. Mogliśmy się chwalić że mamy naprawdę reprezentatywny na całym globie rock alternatywny, folk czy alternatywny pop. Teraz możemy pochwalić, że mamy nad Wisłą bardzo wyszukane i dobre electro.
Agnieszka Emma Pawłowska