Już początek to zwiastun emocjonalnej, dosadnej płyty artystki, która szturmem chce zdobyć największe muzyczne sceny. Nie ukrywajmy, że debiut Jessie Ware będzie, jak już nie jest, jednym z najgłośniejszych w tym roku. Czy na tym poprzestanie, czy pójdzie tą drogą dalej? Warto życzyć by artystce, aby nadal czarowała publikę swoim lekko lekceważącym, acz jakże pełnym wokalem. W wiązance życzeń powinien też się znaleźć ten fragment, mówiący o trzymaniu poziomu tekstów swoich utworów. Mimo, że w polskiej wersji książeczki ze słowami nie otrzymujemy, tak bardziej wtajemniczeni słuchacze poczują głębię tekstów. Co więcej świetnie komponują się one z muzyką, tworząc przejmującą, mroczną, czasem bolesną kompozycję. To wszystko sprawia, że “Devotion” to osobiste przeżycie w zaciszu czterech ścian. Dodatkowej magii płyta otrzymuje puszczona głośno po ciemku. Efekt gwarantowany!
Sama artystka wspomina, że chciałaby być tak znana jak Sade czy Annie Lennox. Obie wielkie artyski wylansowały już parę przebojów. Jessie Ware mimo, że dopiero weszła na muzyczną scenę przestała raczkować, a staje na dwóch nogach. Jej single “Running”, “110 %”, a przede wszystkim “Wildest Moments” to doskonali reprezentanci! Przenoszą zalążek atmosfery płyty, dodając to, co charakterystyczne powinno być w singlach – łatwość wpadania do ucha i umiejętność poruszania tłumami.
Artystka przekonuje wszystkich, że warto zainwestować w jej płytę. To doznanie towarzyszące odsłuchowi “Devotion” można spokojnie porównać do podróży w kosmos – trochę niebezpiecznej, owianej tajemnicą, ale z nutką ekscytacji i emocjonalnych przeżyć. Jessie Ware wykonała świetną robotę i trudno zarzucić jej pompatyczność jak Lanie Del Rey. Tu próżno szukać mocnych chórków czy nazbyt wywyższonych dźwięków. Po prostu “Devotion” to dzieło bez większych zarzutów, mimo, iż bezpieczne, to przenosi mnóstwo uczuć, które słychać tu dość dosadnie. Trudno nie zauważyć, że mamy do czynienia z artystką-objawieniem!