“Musimy porozmawiać o Kevinie” to jeden z wyżej ocenianych brytyjskich filmów ubiegłego roku. Wprawdzie nie dostał nawet nominacji do Oscara, to krytycy chwalili dzieło Lynne Ramsaya, odnajdując w nim życiową prawdę. Jednak przede wszystkim doceniali rolę Tildy Swinton, znanej szerszemu gronu za rolę diabolicznej czarownicy w “Opowieściach z Narnii”. I to właśnie dla niej postanowiłem film obejrzeć, a potem zastanowić się, czy to czasami nie ona zasługuje na Oscara…
Film skupia się jednak na relacjach matka-syn. Ona (Tilda Swinton) jest słynną podróżniczką, jednak w domu zupełnie nie może sobie poradzić z ignorującym ją mężem oraz diabolicznym synem. On (Ezra Miller) zaś stara się jak może zamienić życie matki w piekło, czego nie może zrozumieć dbająca o niego rodzicielka. I tak towarzyszymy dorastającemu Kevinowi, obserwując jego pierwsze strzały z łuku, czy kolejne święta Bożego Narodzenia. Gdzieś tam przewija się jego młodsza siostra, która łatwo z nim nie ma oraz ojciec, dla którego miłością jest telewizor w salonie. Historia może się nam wydawać znajoma, ale tylko do czasu…
Film, reklamowany jako odważny, prowokujący, skandalistyczny itp. mógł niektórych odstraszyć, a co poniektórych przyciągnąć na seans. Jednak oglądając go miałem zupełnie inne wrażenia – dla mnie był zwyczajną historią mającej kłopoty rodzicielskie familią, która mieszka gdzieś w Wielkiej Brytanii. Thrillerowi towarzyszy sympatyczna muzyka, z “Last Christmas” na czele, co zupełnie nie zwiastuje dramatycznych wydarzeń. I tak spokojna, pozbawiona wyrazu akcja pomału, swoim rytmem leci, aż do kulminacyjnego momentu, który wszystkie zarzuty i niepewności szybko rozwiewa. Dopiero wtedy zdajemy sobie sprawy, że to sama końcówka, a film niemiłosiernie zbliża się ku końcowi. Trudno wyobrazić sobie bardziej zdumiewające zakończenie.
A jednak scenarzyści “Musimy porozmawiać o Kevinie” ze swojego zadania wywiązali się niemal perfekcyjnie. Najpierw uśpili widza, przytaczając rzadko paroma sugestiami, tak aż do samego wielkiego finału, które zdziwiło wszystkich z główną bohaterką na czele. Co więcej filmowcy rzucają w nas kolejnymi symbolami i metaforami, co spodoba się głównie wybrednym smakoszom kina. To film inspirujący do miana najlepszego filmu roku, chociaż z pozoru takim nie jest. Dopiero po głębszych refleksjach i rozłożeniu go na czynniki pierwsze widzimy klasę zarówno twórców, jak i aktorów. Oczywiście największe słowa uznania należą się Tildzie Swinton, która ze swojej roli wywiązała się znakomicie. Towarzysząca jej każdemu krokowi kamera ujęła wszystkie emocje na jej twarzy. To była rola specjalnie dla niej i tylko ona mogła w ten sposób zagrać rolę matki psychicznego chłopaka. Kevin natomiast twarzy Ezra Millera to przede wszystkim demoniczny wygląd, bez większych zdolności aktorskich. Zawsze stał w cieniu filmowej matki, choć paradoksalnie to on powinien grać pierwsze skrzypce.
Tak czy inaczej to film pierwszej klasy. Nie opisałbym go jako prowokujący czy obnażający mroczne zakamarki ludzkiej duszy. Mimo przejmującego zakończenia to film przede wszystkim o życiu, choć tym zdumiewającym. O relacjach rodzinnych, ale tych zepsutych. O problemach dnia codziennego, ale tych zakłopotanych. To film o każdym z nas, a raczej o nas samych, którymi nie jesteśmy. Próbujemy sobie wmówić, że w nas nie ma takiego Kevina, ale w każdym z nas on siedzi i to próbują udowodnić Lynne Ramsay i spółka. Dlatego raz odzywa się ta jasna strona ludzkiej duszy, a niestety czasem do głosu dochodzi ta ciemna…
Marek Generowicz