Nie da się ukryć, że średnio co 2-3 lata powstają filmy, które przede wszystkim adresowane są dla szkolnej młodzieży, czyli tak zwane historyczne. Ten gatunek od zawsze w Polsce budził emocje – pokrzepiał ludzi (“Krzyżacy”), smucił i wywoływał falę współczucia (“Katyń”) oraz ostatnio także rozczarowywał (“Śluby panieńskie” oraz “1920 Bitwa Warszawska”). Tym razem do kin weszła koprodukcja włosko-polska, przez wzgląd na co można było tlić nadzieję na powrót klasycznego filmu historycznego oraz na produkcję na poziomie europejskim. Można było…
“Bitwa pod Wiedniem” to niestety film zmarnowanych szans. Już początkowe sceny zwiastują jedną, wielką katastrofę, której można było jednak uniknąć. A to wszystko w dobie amerykańskich efektów specjalnych oraz brytyjskiej szkoły aktorskiej, kiedy to polska kinematografia potrzebuje sygnału, natchnienia i ambicji. Nawet z włoską ręką trudno było sprostać zadaniu. Italiańska fantazja i polskie rzemieślnictwo nie wystarczyły – marzenia jak zawsze większe niż możliwości… Zauważyć to można niemal w każdym kontekście tej opowieści, poczynając od słabiutkich efektów specjalnych, a kończąc na drętwym, nijakim scenariuszu. I co z tego, że reklamy dumnie głoszą hasła o wielkim, polskim zwycięstwie, skoro nasz król, Jan III Sobieski (Jerzy Skolimowski) w filmie pojawia się na ostatnie 20 minut i to z miną, jakby przed bitwą porządnie napił się wódki promowanej jego nazwiskiem. Najwięcej tu włoskiego mnicha twarzy F. Murraya Abrahama, który głosi płomienne mowy tuż przed bitwą, leczy ślepych i opłakuje poległych. Skąd on tu się wziął i dlaczego skradł show wielkim postaciom tego wydarzenia? Jego wątek był, niestety, odrealniony i po prostu nużący, mimo, że ten ostatni epitet, nad wyraz, często można użyć w innych aspektach tej produkcji…
Przede wszystkim tragicznie wyglądają tu efekty specjalne, które wbrew swojej nazwie, specjalne nie były. Jakościowo mocno odstają od czołowych europejskich produkcji, a do dopiero od amerykańskich blockbusterów. Mając do dyspozycji ograniczony budżet nie należy porywać się motyką na słońce. Tak jakby filmowcy nie zwracali uwagę na ich jakość, a tłumaczyli sobie wszystko czytelnym przesłaniem. Bolesną prawdą jest, że co poniektóre teledyski mają zdecydowanie lepsze efekty wizualne…
Scenariusz również nie stanowił dobrego oparcia dla producentów i reżysera. Niestety są w nim wielkie czarne dziury w postaci krótkiego epizodu Karola Lotaryńskiego, wilka, który towarzyszył zakonnikowi Marco, wyraźnie inspirowany twórczością “Sagą “Zmierzch” oraz wątku głucho-niemej kobiety z tureckim uciekinierem, który najlepiej zostawić bez komentarza.
W “Bitwie pod Wiedniem” trudno szukać superlatywów. Trudno szukać jakiejś głębi, przesłania czy po prostu rozrywki. To film, w którym producentów poniosła fantazja, niekoniecznie idąca w parze z realizacją. To film przede wszystkich zmarnowanych szans. Apeluję jednak do ludzi z tej branży, aby inwestując swój czas, pieniądze i talent w film historyczny, zastanowili się porządnie, co chcą poruszyć w swoich dziełach, aby ich obraz polskości nie zasłonił okrojonego budżetu, a wizja Oscarów na horyzoncie nie przysłoniła im szarej rzeczywistości. Nie oszukujmy się – jak widać nawet z pomocą włoskich techników trudno wyczarować przebój historyczny, który okaże się jakościowym hitem. Co więcej, to właśnie część włoska zepsuła film, z muzyką Fabia Cianchettiego i efektami specjalnymi na czele. No nic, trudno – czekamy w takim razie na obrazy losów Mieszka I, Bitwy o Anglię czy wojny trzynastoletniej z nadzieją, że wyciągniemy wszyscy razem wnioski z premiery “Bitwy pod Wiedniem”…
Marek Generowicz