“Nędznicy” to musical, który przywrócił wiarę w ten niemal zapomniany dzisiaj gatunek filmowy. Swoje wielkie chwile w przeszłości święcił nie tylko “Dirty Dancing”, ale znany też szerokiemu gronu odbiorców “Upiór w Operze”, “West Side Story” czy “Chicago”. Warto jednak zauważyć, że we wszystkich przytoczonych musicalach podstawową rolę spełniały piosenki, które stanowiły o sile produkcji. Są to niezapomniane utwory, które wpisały się na stałe w historie nie tylko kinematografii, ale nawet muzyki popularnej. Niestety nie można tego powiedzieć o muzyce “Les Miserables”.
Podstawowy mankament nie tkwi w potencjale piosenek, który na pewno jest bardzo duży, ale na warsztacie wokalnym aktorów zatrudnionych przy tej produkcji. Przykro to stwierdzić, ale większość z nich role z musicalu bardziej potraktowali w sferze aktorskiej aniżeli muzycznej. I tak Russela Crowe’a, o ile w filmie jeszcze można go było znieść, tak na płycie uwypuklają się wszelkie mankamenty związane z brakiem odpowiedniego warsztatu. Jest to widoczne przede wszystkim w początkowym dialogu z Hugh Jackmanem, który ma momenty lepsze, jak i gorsze. Zdecydowanie największe wrażenie zrobiła na mnie kołysanka “Castle On A Cloud”. Na usta aż ciśnie się pytanie: dlaczego tak krótka?
Również wysoki poziom trzymają kompozycje grupowe, jak piosenka na barykadach czy samo zwieńczenie historii, czyli epilog. Warto jednak wyróżnić także świetny monolog Anne Hathaway – “I Dreamed A Dream”, jak i nominowany do Oscara, główny kontrkandydat “Skyfall” Adele, “Suddenly” w wykonaniu Hugh Jackmana. To za nie widzowie uwielbiają “Nędzników” w reżyserii Toma Hoopera. Prawda jest jednak taka, że żadna kompozycja nie przebije się do kanonu i nie zostanie zapamiętana na dłużej. Oprócz solidnego, wzorcowego wręcz skomponowania i wykonania, brakuje tu nutki wyczucia i przebojowości. Takimi piosenkami nie zdobywa się publiki.
Tym bardziej, jeśli soundtrack chce się wydać na osobnym tworze, który musi się obronić bez obrazu, który towarzyszy mu na Wielkim Ekranie. A niestety z tym bywa różnie, co by nie powiedzieć, że raczej kiepsko. Dopiero w odtwarzaczu docierają do nas wszelkie niedociągnięcia, które w kinie były niezauważalne. Niestety na CD przemawia także brak płynności pomiędzy kompozycjami, wydają się być rozerwane i bez spójności.
“Les Miserables” mimo to przywrócili wiarę w musical. Oby nadszedł czas renesansu tego gatunku, bo takie produkcje zawsze cechował przepych, bogactwo dźwięków, a niekiedy także perełki tj. “She’s Like A Wind” z pamiętnego “Dirty Dancing”. Wielki plus za odwagę i nie poddanie się mimo wielu przeciwności losu. Trzeba to docenić!
Marek Generowicz