Otwieram skromną, lecz smakowitą okładkę i znajduję… mały słownik. Ale nie taki zwykły, ze skrótami i definicjami, tylko słownik składający się z tekstów różnych osób – to wspomnienia na temat wymarłych bądź właśnie wymierających słów. Wrażenie słownikowatości przywołuje alfabetyczny układ i strony opatrzone odpowiednimi literami, ale gdy już oddamy się lekturze zauważyć można, że każda historia, krótsza bądź dłuższa, to osobniczy, fascynujący, lekko przykurzony świat. W Zapomnianych słowach można odnaleźć zarówno wypowiedzi jedno-, dwuakapitowe, jak i pełnoprawne opowieści na kilka stron, mini historie kręcące się wokół tego jednego, wyjątkowego wyrazu. I muszę przyznać, że to te długie opisy podobały mi się najbardziej. Absolutnie cudny był tekst Stanisława Beresia o czasowniku beresić (czyli błaznować, psocić, dokazywać), w którym autor przywoływał kilka bereśnych historii swoich przodków. Tak pisze Bereś o opowieściach wojennych swojego ojca, który to poruszał temat przeżytych bitew z wielką niechęcią:
(…) czasem więc ktoś z jego kolegów lub członków dalszej rodziny nie odpuszczał i domagał się opowieści. Wtedy, relacjonując na przykład przebieg walk na stokach Babiej Góry i mnożąc dramaturgiczne efekty, docierał do swej ulubionej chwili, gdy został osaczony przez esesmanów ze słynnej 1. Górskiej Brygady Narciarskiej SS. Słuchacze z przejęcia otwierali usta i zaciskali palce, a ojciec – odczekawszy dobrą chwilę – dorzucał w stylu Franca Fiszera: <<Otoczyli mnie, więc broniłem się do ostatniego pocisku, ale amunicja się skończyła i wtedy rzucili się na mnie hurmem. Cóż było robić? – Tu rozkładał bezradnie ręce. – Wysadziłem się handgranatem. Rozerwało mnie na kawałki, a szczątki rozrzuciło po całym lesie. Nie było co zbierać>>. Tu zawsze zapadała martwa cisza, słuchacze patrzyli na niego okrągłymi ze zdumienia oczami, nie mogąc przez dobrą chwilę wykrztusić słowa, a on dorzucał filozoficznie: <<Tak, tak, zostały tylko te narty>>. I tu wskazywał wzrokiem na białe narty śladówki z zapięciami systemu kandahar, leżące skromnie na szafie.
Muszę przyznać, że nie wszystkie słowa są tak zapomniane, jak sądzą wypowiadający się na nich temat. Niektóre z nich tkwią mocno w mojej świadomości, by wymienić chociażby awanturnika, cnotę, dezabil, harmider, kibić, statki czy skuchę. Niektóre należą może bardziej do literatury, którą jestem opita jak komar krwią, przez co naturalne wydają mi się wyrazy, które wyczytać mogę u Sienkiewiczów i innych Prusów. Inne są słowami z dzieciństwa, jak skucha właśnie. Skucha to była pomyłka, błąd, gdy się zahaczyło nogą o skakankę albo pomyliło w wyliczance. Używam również słowa taszczyć, bo jak niosę dużo siat z zakupami to tylko taszczenie wchodzi w grę (a nie jakieś dźwiganie, noszenie etc.). Są też wyrazy, których znaczenie gdzieś tam podskórnie czułam podczas lektury – i okazywało się, że skojarzenia były słuszne. Czyli również nie takie martwe są ancymonki, garsoniera, kostyczny czy miglanc. Przyznać jednak muszę, że niektóre słowa były mi zupełnie nieznane i mocno dziwiły i ciekawiły takie wyrazy jak czuczeło, plereza, przeźmion, smugi czy żydki (w znaczeniu: orzechy ziemne).
Jakie to było cudne przeżycie! Jaka uczta literacka, smakowanie słów! Niesamowicie przyjemnie czytało mi się te wspomnienia o wyrazach, które zostały wyciągnięte gdzieś ze stryszku z rupieciami, niby niepotrzebnymi, ale wciąż zbyt drogimi, by je wyrzucić. Zapomniane słowa wysypywały się z pożółkłych ksiąg z dawnych wieków, wylęgały się w malutkich wsiach, rozsiewały swój zapach w obrazkach z dzieciństwa. Polecam Wam książkę pod redakcją Magdaleny Budzińskiej, bo to rzeczywiście świetna rzecz dla tych, dla których słowa są ważne, którzy obdarzają sposób, w jaki mówią, refleksją. Kolejna rzecz dla miłośników języka polskiego.