Reżyser od razu wali w widza z grubej rury, pokazując bardzo wymowny przejazd samotnego jeźdźca przez pobojowisko. Scena ta jest jakoś tak dziwnie przejmująca, zresztą koń stanowi ewidentnie klamrę tego filmu. Tak właśnie David Ayer rozpoczyna swoją opowieść o realiach schyłku wojny na zachodnim froncie, gdzieś w Niemczech, do których Alianci właśnie wjechali na gąsienicach swoich Shermanów. Wszystko jest szare i ponure, a dookoła czai się śmierć. Spychacze zgarniają ciała do zbiorowych mogił, czołgi rozjeżdżają martwych i żywych, a na drzewach wiszą tchórze.
W to wszystko wplątani są żołnierze i losy głównych bohaterów, czyli załogi Furii. Zamknięci w swoim czołgu i wykonują rozkazy, kolejne misje, a chroni ich przed śmiercią jedynie cienki pancerz benzynowej zapalniczki Ronson, jak zwykło się mówić o Shermanach. Zgrany zespół w jednej z misji traci swojego strzelca, którego zastępuje młody Norman. Świeży adept ośmiotygodniowego szkolenia potrafiący jedynie pisać 60 słów na minutę na maszynie. Teraz z dnia na dzień jego czyste sumienie i idee romantycznej wojny zostają zmieszane z błotem. Bohaterowie czołgu są w nim uwięzieni, a ich jedynym wyborem jest zabić lub zginąć. Nad zgrają indywidualności stanowiącą załogę piecze sprawuje sierżant Don (Brat Pitt), który jest dla nich jak surowy, ale sprawiedliwy ojciec, gotowy z nożem rzucić się na Helmuta, ale i wybić zęby za nieposłuszeństwo. Momentami można zobaczyć w nim porucznika Aldo Raine z Bękartów Wojny, z radością i furią zabijającego Niemców. Aktorzy na tyle dobrze wcielili się w swoje role, że czasami ma się wrażenie, iż jest to film dokumentalny. Zresztą twórcy bardzo przyłożyli się, aby zachować prawdę historyczną. Strony konfliktu używają właściwej dla siebie broni i taktyki. Shermany ponoszą duże straty i po trafieniu niemal od razu się zapalają. Jedyny zniszczony Tygrys zabiera ze sobą dwie M4-ki, co i tak jest dobrym wynikiem, bo dowództwo aliantów zakładało w takiej sytuacji straty na poziomie pięć do jednego. Eksplozje nie mają hollywoodzkiego rozmachu, ale i tak są bardzo dramatyczne. Całe widowisko okraszone jest wyśmienitą muzyką, która dopełnia to, co dzieje się na ekranie.
Film w zasadzie można podzielić na dwie części. Pierwszą, trwającą przez większa cześć seansu, którą oglądało się z wielką przyjemnością. To w jej trakcie każdą chwilę na ekranie przeżywało się z bohaterami. Ich rozterki, ich walka z wrogiem i samym sobą wciągają widza. Widać cały bezsens wojny i cierpienie jakie ona wywołuje. Druga część filmu to całkowicie inna bajka. Chodzi tu o ostatnią bitwę, w której to reżyser zapomniał, że stworzył świetny film. Dzielni amerykanie wybijają niemal do nogi batalion SS. Fanatyczni żołnierze, ostatnia nadzieja na zwycięstwo Niemców, idą pod lufy amerykańskich karabinów kolejnymi falami, zapominając o jakiejkolwiek taktyce. No dobrze, może byli jakimiś rekrutami, ale mimo wszystko wygląda to śmiesznie, wręcz komicznie. Tutaj kłania się Rambo i jeszcze ta przyśpiewka SS. Ponadto przemarsz takiego batalionu (300 ludzi!), w tamtym okresie byłby praktycznie niemożliwy, gdyż alianckie lotnictwo panowało całkowicie w powietrzu i taka kolumna byłaby dla pilotów doskonale dostrzegalnym celem.
Oczywiście mimo tej końcowej krytyki, film jest świetny i pisząc tę recenzję oglądam go trzeci raz. Świetna praca kamery, doskonale oddane realia wojny i w większości przypadków muzyka, która potęguje doznania. Na pewno dla fanów militarystyki jest to pozycja obowiązkowa, inni pewnie obejrzą go dla Brada Pitta.
Na sam koniec mam jeszcze trzy sprawy i kończę tę recenzję. Wszystkie związane są z postacią graną przez Shia LaBeoufa, czyli Biblią. Po pierwsze w wąsach wygląda komicznie. Po drugie w ostatniej scenie do końca miałem nadzieję, że dzięki obecności Sama Witwickiego, Furia zamieni się w Autobota i wesprze swoją dzielną załogę. Po trzecie odniosłem wrażenie, że łączy go coś więcej z sierżantem niż tylko przyjaźń.