\”Byłem złym człowiekiem. Byłem bardzo złym człowiekiem przez
większość życia\” – tymi słowami Steven Seagal zaczyna jedną z pierwszych scen
\”Człowieka zasad\”, kontynuacji \”W imię zasad\” (znajomość poprzedniej części może odbiór wzbogacić, ale nie jest konieczna dla zrozumienia drugiej odsłony) i aż ciśnie się na usta, by sparafrazować te słowa i
powiedzieć \”byłem bardzo złym aktorem\”. Seagal zalicza się jednak do tego grona
członków obsady, u których umiejętności nieszczególnie się liczą. Tak samo jak
nieszczególnie istotny jest sens produkcji, w których grają. Widać wyraźnie, że
\”Człowiek zasad\” hołduje tym odwiecznym przywilejom.
Alexander (Steven Seagal), płatny zabójca, dostaje zlecenie
na zlikwidowanie Kamaala – afgańskiego handlarza narkotyków, który stanowi
zagrożenie ze względu na posiadaną wiedzę o heroinowym świecie. Okazuje się
jednak, że na obrocie narkotykami się nie kończy. Gdy po wykonanym zadaniu Alexander
odpoczywa w jednym z barów, do lokalu wpada spanikowana Nadia (Adina Stetcu),
ścigana przez brutalnych oprychów. Alexander postanawia stanąć w jej obronie. W
ten sposób ściąga na siebie gniew bossa seksualnego podziemia (Vinnie Jones),
który rozpoczyna nań polowanie. Prawdziwa zabawa ma się dopiero zacząć…
\”Człowiek zasad\”, którego tytuł można by w ramach żartu
odbierać jako opowieść chemika, posiada wszystkie cechy sztampy kina akcji.
Płatni zabójcy, oszukane prostytutki, rosyjska mafia, narkotyki, a nawet Azjata
o ponadprzeciętnych umiejętnościach z zakresu sztuk walki (rzecz jasna partner
Seagala, który z kolei jest po prostu ponad podziałami, jeżeli chodzi o wiedzę na temat
zabijania). I pewnie dwadzieścia lat temu byłby to hit telewizyjnej ramówki,
emitowany w czasie największej oglądalności. Czas jednak nikogo nie oszczędza.
Scenariusz chociaż nie nosi żadnych znamion nowatorstwa i
jest grubymi nićmi szyty, zdaje się odpowiednio dla gatunku logiczny. W formie
lektury mógłby nawet trzymać w pewnego rodzaju prymitywnym napięciu, idealnym
do relaksu po ciężkim dniu pracy lub nauki. Całość nie zwalnia tempa, zwroty
akcji ulokowano w odpowiednich miejscach, a miła przewidywalność sprawia, że
można szeptać sobie pod nosem, co za chwilę się wydarzy i cieszyć się ze
znajomości schematu (osobiście bardzo to lubię w tego typu produkcjach). Problem
mam jedynie ze scenami walki.
Chi (Byron Mann), pomimo że pochwalić się już może niemal
pięćdziesięcioma wiosnami na karku, wciąż rusza się dość szybko. Sceny z jego
udziałem były więc raczej wartkie i nie spowalniały ogólnego tempa. I całe szczęście,
że to właśnie jemu w dużej mierze przypadły starcia z szubrawcami z półświatka,
bowiem Seagal wypadł dużo, dużo gorzej.
To pewnie zasługa wieku, ale i w dużej mierze – tuszy. Znany
zabijaka znacząco przytył i, co najgorsze, w \”Człowieku zasad\” zostało to
jeszcze – celowo lub nie – podkreślone. Przez większą część czasu postać grana
przez Seagal siedzi w samochodzie lub za biurkiem. Poza tym ukazywany jest
głównie podczas spokojnego, ewakuacyjnego marszu po wykonaniu kolejnych etapów
zadania, gdy w tle wszystko wali się i wybucha. W finalnym starciu ciosy
jednego z najlepiej zarabiających aktorów Hollywood ograniczają się do
wymachiwania rękoma (a nawet samymi palcami). Zdecydowanie liczyłam na coś
bardziej widowiskowego. Na szczęście, nie po raz pierwszy, \”męskość\” filmu
uratował Vinnie Jones.
Skoro już jesteśmy przy Jonesie. Aktor posiada
charakterystyczny, zachrypnięty głos. Ten głos to jeden z jego znaków
rozpoznawczych i powodów, dla których tworzy przekonujące w swej morderczej
kreacji postacie. Pełen marazmu półszept-półwarkot Seagala, którym posługuje
się przez cały film, wypada przy tonie Jonesa naprawdę słabo i wyjątkowo
sztucznie.
\”Człowiek zasad\” z pewnością nie jest najlepszym z filmów w
swoim gatunku, ale realizuje jego bezpieczną przeciętność (w seagalowej skali
ocen). Prywatnie sądzę – co przypieczętował seans tej produkcji -, że Steven
Seagal mógłby już sobie darować występowanie na srebrnym ekranie, nie ze
względu na wiek, lecz buntującą się fizjonomię (od tuszy zaczynając, a na
farbowanym trójkącie włosów kończąc). Szczególnie, że sceny romansowe z młodą
Rosjanką w tym obrazie wypadły boleśnie karykaturalnie. Jeżeli jednak szukacie
czegoś lekkiego, trochę do pośmiania, a trochę do śledzenia przerysowanych scen
walk, powinniście być w miarę zadowoleni.
Alicja Górska