Nie ma chyba innego gatunku, który równie dobrze spełniałby
rolę rozluźniającą jak czyni to komedia. Śmiech od dawien dawna stanowi
kompensator bólu i zmęczenia. Nietrudno spostrzec to w życiu codziennym – kiedy
wszystko się wali, kiedy wszystko zmierza w nie tym kierunku, którym powinno;
przestajemy reagować narzekaniem lub płaczem, a zaczynamy się śmiać. Jest w tym
coś oczyszczającego, katartycznego. No chyba, że miarka rozpaczy przebrała się
na tyle, że wpadamy w kleszcze szaleństwa. Niestety sądzę, że jeżeli ktoś śmiał
się kiedykolwiek na \”Niezłym Meksyku\” w reżyserii Scota Armstronga, to jedynie
zespół twórców, kiedy kompensował świadomość, że tej produkcji nie da się już
uratować.
Podczas wieczoru kawalerskiego, Nardo (Thomas Middleditch) –
pan młody, przeżywa typowe dla sytuacji rozterki i pod wpływem różnorodnych używek
myśli, czy jego narzeczona, Tracy (Shannon Woodward) to ta jedyna. Świadkami
tych wątpliwości są: Jason (T.J. Miller) oraz Evan (Adam Pally). W dniu ślubu,
pierwszy z przyjaciół dochodzi do wniosku, że nie może pozwolić, by Nardo
zmarnował sobie życie – jego przemyślenia biorą się z wątpliwości wypowiadanych
przez pana młodego podczas wieczoru kawalerskiego – i przerywa ceremonię.
Poniżona panna młoda nie chce słuchać wyjaśnień. Ucieka i rusza do Meksyku w
samotną podróż poślubną. Wkrótce w ślad za ukochaną podąża Nardo. Gdy sprawy
zaczynają się komplikować i mężczyzna zostaje okradziony oraz gubi się gdzieś
pośród meksykańskich wsi, dzwoni po Jasona i Evana. Przyjaciele natychmiast
wyruszają do Meksyku, by ocalić kumpla i pomóc mu odzyskać dziewczynę. Jednak
po drodze wydarzy się znacznie więcej.
\”Niezły Meksyk\” bije nienazwany jeszcze rekord i osiąga
maksymalny poziom absurdalności już w pierwszych minutach trwania. Jestem w
stanie przyjąć, że jakiś szalony, zazdrosny kumpel usiłuje przerwać ślub
przyjaciela. Ale nie jestem w stanie uwierzyć, że panna młoda łyka gadkę,
której zaprzecza jej ukochany, jak pelikan i ucieka bez słowa do Meksyku. Moim
zdaniem cały film zasadza się na tak nieprawdopodobnym zawiązaniu akcji (a
przecież można było rozpocząć to inaczej, nawet jakąś oklepaną klasyką –
zwłaszcza, że produkcja nie grzeszy oryginalnością), że późniejsze zwroty akcji
w postaci jazdy na pace ciężarówki i tarzanie się w kokainie, wydają się już
absolutnie normalne.
Można by zresztą przymknąć oko na te fabularne szaleństwa, a
nawet na całą gamę dziur logicznych (nieprawdopodobność niektórych zdarzeń, a
ich nielogiczność to dwie różne sprawy), gdyby \”Niezły Meksyk\” był zabawny, tak
jak to powinno wyglądać w przypadku komedii. Niestety, tego dowcipu nie docenią
nawet zdesperowani, by dobrze się bawić. Całość jest bowiem zwyczajnie nudna, a
w kulminacyjnych – najprawdopodobniej – momentach, w swym zenicie reakcji,
wywołać może uniesienie brwi i ciche mruknięcie \”serio?\”.
Oglądałam \”Dolinę Krzemową\”, która to stanowi podstawę
marketingową dla \”Niezłego Meksyku\” i uważam, że to seria, która dopiero tuż
przed finałem pierwszego sezonu zyskuje jakiś charakter. Od samego jednak
początku na nerwy działał mi w niej, tak samo jak w \”Niezłym Meksyku\”, T.J.
Miller. To kwintesencja najniższej formy dowcipu opierającej się na braku
mózgu. Przegrany, ale o wielkim sercu; nieco intelektualnie upośledzony, ale
można na niego liczyć w każdej sytuacji; popełnia kolosalne błędy, ale zawsze w
imię wyższych idei, jak np. przyjaźń – to typ, którego wprost nie znoszę.
Obawiam się też, że T.J. Miller nic innego zagrać nie potrafi. Co do reszty
obsady – jeżeli widzieliście \”Dolinę krzemową\” to tutaj otrzymacie aktorską
powtórkę. Czyli nieco flegmatycznie, mało wyraziście, ale nie ma, kogo postawić
przed aktorskim sądem.
\”Niezły Meksyk\” to jeden z tych filmów, na który zwyczajnie
szkoda czasu. Ani zabawny, ani lekki i przyjemny. Jeżeli jednak cierpicie na
nadmiar czasu i nie będziecie płakać po stracie półtorej godziny z życia –
sami się przekonajcie.
Alicja Górska