Nie znam żadnej historii porwania, która skończyłaby się
happy endem dla porywaczy. Prędzej czy później złoczyńcy zawsze popełniają
błąd, albo – nawet, jeżeli go nie popełniają – błąd występuje w moralności i
wewnętrznych bojach ich dusz, czyli innymi słowy: w końcu któryś pęka i
przyznaje się do rozboju. Prawdziwe szczęśliwe zakończenia dla bandziorów
możliwe są tylko w filmach z przystojnymi aktorami, odkrywającymi
inteligentnych cwaniaków. Jak nietrudno się domyślić podobne zasady obowiązują
w przypadku filmu \”Porwanie Heinekena\”, opartego na realnych wydarzeniach.
Amsterdam, rok 1983. Grupa przyjaciół, która nieustannie
stara się wzbogacić, po kolejnej serii niepowodzeń, decyduje się na drastyczny
krok i postanawia porwać Alfreda Heinekena (Anthony Hopkins) – miliardera,
który wzbogacił się na produkcji piwa. Uprowadzenie się powodzi, a grupa żąda
jednego z najwyższych okupów w historii – 65 milionów guldenów. Tymczasem zegar
tyka. Przestępcy i porwany prowadzą między sobą skomplikowaną grę. Po której
stronie będzie można tym razem mówić o szczęśliwym zakończeniu? W rolach
przestępców występują między innymi: Jim Sturgess, Sam Worthington, Ryan
Kwanten.
Pierwsze minuty filmu wydają się niemal komediowe. Oto grupa
przystojnych facetów, w nieco sfatygowanych strojach, wchodzi do banku i
próbuje zmanipulować jego przedstawiciela. Czyżby rewers słynnych historii, jak
seria \”Oceans…\”? Zaraz jednak przyjaciele wszczynają wcale nie dżentelmeńską
burdę w siedzibie squatersów, a w kadrach przebijać zaczyna się rzeczywistość
Amsterdamu lat 80, do złudzenia przypominającego chwilami rodzimy PRL.
Przystojni faceci, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmieniają się w
typowych cwaniaczków, w dodatku nieszczególnie rozgarniętych.
Chociaż początkowo wydaje się, że porwanie Heinekena ma
szansę powodzenia, bo mężczyźni nieźle kombinują, to z czasem wychodzą na jaw
wszystkie niedoskonałości \”gangu\”. Brak mentalności przestępców w przypadku
niektórych członków ekipy, tygodniowa ignorancja ze strony policji i władz,
słabe nerwy i absolutny brak pomyślunku, w przypadku nieprzewidzianych
problemów. Bardzo szybko okazuje się, że dusze pokrewne gangowi Olsena daleko
nie zajadą.
I być może ta pewność przeświadczenia, że grupa skazana jest
na porażkę sprawia, że film w ogóle nie trzyma w napięciu. Kolejne decyzje
postaci budzą pełne politowania prychnięcia lub głupawe komentarze. Reakcje
bohaterów zdają się absurdalne i nierzeczywiste, ich decyzje lekkomyślne, a
całość zwyczajnie nielogiczna. Głównym punktem zainteresowania staje się
odpowiedź na pytanie: kto i ile za ten napad dostanie.
Jim Sturgess doskonale sprawdziłby się w roli
pierwszorzędnego psychola, co zdarzyło mu się już udowodnić. Jako przywódca
ekipy porywaczy wypada jednak przeciętnie, wyraźnie balansując na cienkiej
linii pomiędzy zdrowiem psychicznym a chorobą dwubiegunową – nie wiem jednak,
czy powinnam tak tę postać odbierać. Po Worthingtonie i Kwantenie nie
spodziewałam się niczego więcej ponad to, co dostałam – pozorni twardziele,
którzy tracą zimną krew w wymagającej jej zachowania sytuacji. Nieźle
wyglądali, ale aktorsko nie musieli się szczególnie popisywać. Zdecydowanie
najsłabszym ogniwem obsady jest Anthony Hopkins, na którego nie da się nie
patrzeć przez pryzmat innych filmów, w których grał rolę więźnia. W \”Porwaniu
Heinekena\” wydaje się po prostu nie na miejscu. Widz czeka na jakiś
zainicjowany przez niego zwrot akcji, a tymczasem postać Hopkinsa tylko stwarza
pozór rozgrywającego. W rzeczywistości wszystkie jego gesty są fałszywe. I to
rozczarowuje najbardziej, jak nadmuchiwany balonik, który pęka prosto w twarz.
Od strony technicznej nie dzieje się w produkcji nic
szczególnego, ale też niewiele można jej zarzucić. Kadry są może nieco smętne,
ale trudno doszukiwać się w tym błędu. Gdy akcja ma przyspieszać warstwa
operatorska nie zostaje w tyle. Muzyka po prostu nie przeszkadza.
\”Porwanie Heinekena\” w reżyserii Daniela Alfredsona z 2015
roku nie jest pierwszą próbą przeniesienia tej historii na srebrny ekran.
Cztery lata wcześniej uczynił to Maarten Treurniet, holenderski reżyser. Tym razem jednak, chociaż Anglia to kraj narodzin Jamesa Bonda, Wielka Brytania starcia o wiedzenie prymu w kinie akcji nie wygrała. Chociaż historia rokuje na całkiem niezłą, to ostatecznie wypada
słabo. Co więcej nie sprawdza się nawet, a może przede wszystkim, jako
widowisko.
Alicja Górska