Choć imię i nazwisko
amerykańskiej pisarki obiło mi się o uszy nie raz nie dwa, \”Dzika zachłanność\”
stała się pierwszą przeczytaną przeze mnie książką Donny Leon. Pomimo, że to 21
tom cyklu o Komisarzu Brunettim postanowiłam zignorować pozostałe części serii
i potraktować ją jako osobną powieść. Jednak w żaden sposób nie zachęciła mnie
ona do zapoznania się z dorobkiem autorki, a nawet nie jestem ciekawa, czy mógłby się po lekturze którejś z jej książek zmienić mój
odbiór jej pisarskiego stylu.
Okładka również nie spowoduje, że
czytelnik nie znający autorki sięgnie po powieść bez wahania. Prezentuje ona
zdjęcie barierki przy weneckim kanale, dość surowe, które chyba minęło się z
jakimkolwiek programem graficznym. Prezentacja miejsca zbrodni na froncie
wskazuje jedynie na charakter powieści przez umieszczenie czerwonej plamy jako
tła dla napisu tytułu oraz informacji o
tym, że to kolejna część cyklu.
Komisarz Brunetti tym razem
zajmuje się sprawą ciała wyłowionego z weneckiego kanału. Pokiereszowane zwłoki
wydają się mu znajome. Po jakimś czasie policjant przypomina sobie, gdzie
widział już zamordowanego człowieka – na demonstracji rolników. Ten trop
wskazuje mu drogę śledztwa, w trakcie którego zacznie się również zastanawiać
nad przejściem na wegetarianizm.
Już od pierwszych stron kołatało
mi się w głowie pytanie pojawiające się swego czasu w podręcznikach od logiki,
które niegdyś, w momencie, gdy ogarniały mnie dość prozaiczne (jeśli nie
głupie) dylematy, zadawał mi ojciec \”dlaczego sułtan nosi zielone szelki\”.
Oczywiście odpowiedź zgodna z logiką brzmi \”żeby mu spodnie nie spadły\”. Te
dwa zdania doskonale odzwierciedlają moje uczucia dotyczące książki oraz to, o
co w niej tak naprawdę chodzi.
Fabuła jest nad wyraz banalna
oraz prosta. Biorąc pod uwagę podstawowe kanony wytworzone przez ostatnie
dekady, które obowiązują w książkach kryminalnych sprawa przedstawiona w
powieści powinna zostać rozwikłana w ciągu godziny, maksymalnie w ciągu połowy
dnia. Komisarz Brunetti rozwiązuje ją kilka dni wyłącznie z tego powodu, że
jego podstawowym zajęciem jest picie kawy i jedzenie brioszek. Ach, oraz
odpoczynek po każdej rozmowie, którą z kimkolwiek przeprowadza. Przy czym iężko
zrozumieć, czym policjant jest tak zmęczony oraz po czym potrzebuje tak dużo
relaksu.
Najśmieszniejsze w powieści jest
to, że jedyną osobą, która cokolwiek potrafi zrobić jest sekretarka zastępcy
komendanta (sic!) – signorina Elettra. Zdobywa ona wszelkie potrzebne
komisariatowi informacje, nawet te najbardziej prozaiczne, włamując się
nielegalnie do komputerów wielu instytucji. Przy czym znów pojawia się pewien
problem – nie potrafię zrozumieć, czemu tak uzdolniona pani informatyk, będąca
znakomitym hakerem pracuje na tak mało ambitnym stanowisku (znów – może
wiedziałabym to, gdybym znała poprzednie części cyklu).
Postacie zostały bardzo słabo
zarysowane. Cały czas odnosiłam wrażenie, że nadaje im się nieuzasadnioną
głębię uczuć i emocji, które nie mają żadnego poparcia w wydarzeniach, które
dzieją się w ich życiu. Na próżno szukać tu jakiegokolwiek pogłębienia
psychologicznego, nawet w wypadku głównych bohaterów.
Przykładem głębi problemów
poruszanych w książce jest dylemat żony głównego bohatera, Paoli Brunetti – czy
poprzeć na stanowisku kolegę, który kradnie książki z biblioteki. Ów wątek
został owiany tak tajemniczą aurą, a napięcie budowane w taki sposób, że w momencie
sprecyzowania komplikacji, nie wiadomo, czy raczej śmiać się, płakać czy płonąć
z zażenowania.
Pewnym szokiem jest obraz społeczeństwa
włoskiego, jaki prezentuje Amerykanka. Sprawia to szokujące wrażenie, że
państwo z rzymską stolicą nie działa w żaden sposób, a wszędzie rządzą jedynie
układy towarzysko-mafijne. W dodatku układy, które są akceptowane, a nawet
aprobowane przez wszystkich bohaterów występujących w powieści.
Dialogi pozostawiają wiele do
życzenia, daleko im do realizmu oraz są dosyć chaotyczne, pełne niedopowiedzeń.
Właśnie podczas rozmów bohaterów autorka wstawia wiele wątków, które niestety,
w dalszej części powieści nie zostają rozwinięte. Ot, wprowadzenie zamieszania
i niewyjaśnianie, czemu w ogóle ma ono miejsce. To jedyny powód dla którego
\”Dzikiej zachłanności\” nie rzuciłam w kąt. Intryguje, które wątki będą
kontynuowane, a które zostaną porzucone jak bezpańskie psy ( przy czym
rozwiązanie kryminalnej zagadki okazuje się bardzo proste).
Jedyną rzeczą, która nie może
umknąć uwadze czytelnika w powieści Donny Leon jest dokładny opis ulic, po
których poruszają się bohaterowie. Dochodzę do wniosku, że w tej książce autorka
chciała wielkimi literami napisać jedno zdanie: \”Jestem Amerykanką i mieszkam w
Wenecji. Hurra, znam nazwy ulic we Włoszech!\”. Biorąc pod uwagę jednak to, że
jest to jedna z wielu książek amerykańskiej pisarki z tym samym bohaterem,
możemy nie znać wielu wątków prezentowanych we wcześniejszych tomach. Jednak
zakrawa to na wielką megalomanię autorki, że zakłada, że wszystkie jej książki
czytelnik już przeczytał i będzie w lot rozumiał, o co jej chodzi (pisarką,
która doskonale daje sobie radę z podobnymi wyzwaniami i podobnym cyklem jest
Alex Kava).
Niestety, czytanie \”Dzikiej
zachłanności\” wiązało się dla mnie niemalże z fizycznym bólem i sprawiało, że
chciałam rzucić tę książkę w kąt. Być może (jednak bardzo w to wątpię), gdybym
poznała wcześniejsze części cyklu i potraktowała tę lekturę jedynie jako pewien
epizod, jeden z rozdziałów całości, potraktowałabym ją inaczej.
Ewa Nowicka