Żyjemy w czasach, w których słowa stopniowo tracą
na znaczeniu. Wypowiadane w pośpiechu, bez zastanowienia, bez
ciężaru, który powinien im towarzyszyć, gdy mówiąc kocham,
faktycznie darzymy kogoś tym uczuciem, słowa ważne, stają się
błahe i blakną, niczym atrament na papierze.
Statystyki mówią, że coraz mniej czytamy, bo
książki przegrywają w starciu z łatwiejszym i wymagającym mniej
myślenia zestawem takich rozrywek, jak gry, filmy, reality show czy
paradokumenty. Może dla kogoś to zabrzmi dziwnie, ale tego typu
obrazy powodują, że chcąc nie chcąc człowiek trochę się
uwstecznia. Nie nabywa umiejętności budowania składnych zdań,
używa wciąż tych samych słów, bo zwyczajnie ma ich mały zasób,
ma kłopoty z wysłowieniem się, gdy zachodzi taka potrzeba.
Wizja, którą w swojej powieści przedstawia
czytelnikowi Alena Graedon mogłaby być następstwem tego, o czym
była mowa w akapicie wyżej.
Księgarnie, biblioteki, czasopisma, właściwie
każda ostoja słowa pisanego i drukowanego przestały istnieć. Dziś
prym wiodą meme, małe urządzenia, które posiada każdy obywatel.
Meme podłączone do użytkownika, niczym mały twardy dysk,
myślą i pamiętają za swojego właściciela. Gdy zachodzi potrzeba
podsyłają odpowiednie słowo wraz z definicją. Życie człowieka
nie wymaga już myślenia ani pamiętania o niczym, bo przecież są
meme.
Z tradycyjnego słownika, który ukazuje się tylko
dzięki dotacjom prywatnym, niemal wszyscy się śmieją, bo i po co
to komu? Niebawem ma się ukazać kolejne, wszyscy wiedzą, że także
ostatnie, wydanie słownika. Tuż przed jego premierą
niespodziewanie znika redaktor naczelny słownika, prywatnie ojciec
głównej bohaterki.
Ku zaskoczeniu Anany, ojciec pozostawił dla niej
pewne wskazówki, czytelne tylko dla niej. Zaniepokojona, ale i
zaintrygowana dziewczyna idzie śladem dziwacznych poszlak i z pomocą
współpracownika ojca, odkrywa, że istnieje pewna grupa ludzi,
której celem jest obrona języka. Ale przed czym?
Dodatkowo niepokój wzmaga fakt, że ludzie masowo
zaczynają cierpieć na zaawansowaną i bardzo zaraźliwą afazję.
Epidemia zwana słowną grypą, rozprzestrzenia się w zastraszającym
tempie. Czy ekstranowoczesne meme, które niedawno pojawiły się na
rynku mogą mieć z tym coś wspólnego? A może to już kolejna faza
planu tajemniczej firmy Synchronic?
Mimo że akcja powieści toczy się dość wolno, to
wizja która roztacza się przed oczami czytelnika przyprawia o
dreszcze. Sama dużo czytam i myśl o tym, że mogłabym mieć
kłopoty z wysłowieniem się, albo że inni ludzie mogliby nie
zrozumieć moich słów, są straszne. Tu już nawet nie chodzi o
utratę umiejętności czytania i pisania, to po prostu powolna i
bardzo bolesna śmierć, okazuje się bowiem, że nie ma nic gorszego
od niemożności porozumienia się z bliskimi, gdy z naszych ust
wydobywa się niezrozumiały bełkot.
Giełda słów zawiera w sobie czytelną przestrogę
dla tych, którzy zbytnio ufają technice i na niej polegają. Ma ona
ułatwiać życie i nic w tym złego, bo w końcu po to powstała.
Ale nie może odzwyczajać nas od samodzielnego myślenia o prostych
codziennych czynnościach. Powinniśmy być świadomymi i myślącymi
użytkownikami nowinek technicznych. To one są dla nas, nie
pozwólmy, abyśmy to my byli dla nich.
Giełda słów to powieść warta uwagi, nie tylko
lingwistów, ceniących wagę języka, czy literatów wpływjaących
znacząco na ilość słowa drukowanego. Każdy kto lubi czytać i
potem o tym rozmyślać powinien zapoznać się z wizją Aleny
Graedon.
Polecam!