\”Pocałunek stali\” to pierwsza książka Jeffery Deavera, jaką miałam okazję przeczytać. Stanowi ona dwunasty tom serii o Lincolnie Rhyme, ekspercie kryminalistyki, jednakże to prawdopodobnie inna część, \”Kolekcjoner kości\” jest najbardziej znana. Na jej podstawie powstał nawet film, choć nigdy nie było mi dane do obejrzeć. Aż dziwne. Nigdy też nie nadarzyła się okazja do sięgnięcia po powieści tego autora, aż do teraz. I muszę przyznać, że czuję się lekko zdezorientowana, bowiem spodziewałam się czegoś naprawdę genialnego, a właściwie odebrałam tę książkę jako przeciętną. Tylko i wyłącznie poprawną.
Będąc całkowicie szczera z Wami i ze sobą samą, jestem w stanie stwierdzić, że w moim odczuciu powieść ta ma idealnie zrównoważone dobre i złe strony. I to właśnie z tego powodu wydała mi się być po prostu przeciętna. Zdecydowanym plusem jest sama sylwetka mordercy i zaprezentowanie popełnianych przez niego zbrodni w formie policyjnych raportów. Bardzo spodobał mi się ten motyw i sposób przedstawienia poszczególnych morderstw, a i sam zbrodniarz ma dosyć ciekawy portret psychologiczny. Ciężko znaleźć jednoznaczne modus operandi, ale intrygująca jest jego nieuchwytność i zdolność wmieszania się w tłum.
Przyznam szczerze, że pierwsze rozdziały zwiastowały coś naprawdę obiecującego. Poczułam, że oto znalazłam kolejnego autora, który nie boi się prezentować pewnych aspektów kryminalnych w bardzo dosadny sposób. Niestety, mój zapał zaczął stygnąć w trakcie lektury. Nie wydaje mi się, żeby było to spowodowane tym, że rozpoczęłam swoją przygodę z tą serią od dwunastego tomu, bowiem każda część to i tak odrębna historia (często mamy do czynienia z takim zabiegiem w seriach kryminalnych czy detektywistycznych), ale może jednak miało to pewien wpływ? W moim odczuciu autor w równym stopniu kładzie nacisk na samo śledztwo, jak i na życie osobiste bohaterów, a ja jednak bardziej przepadam za tym pierwszym motywem. Rzadko mi się zdarza, żeby ten element obyczajowy w jakiś sposób mnie urzekł. Częściej odbieram go jako coś, co zakłóca akcję i rozwleka fabułę. I tak właśnie było w tym przypadku. Wszystko stało się nieco zbyt rozległe (i to nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Choć morderca i śledztwo nie uchodzą na dalszy tor, to jednak w trakcie lektury niejednokrotnie poczułam znużenie. Zabrakło odpowiedniego napięcia i dobrego tempa akcji.
Nie wiem, czy będę w stanie napisać coś konkretnego o poszczególnych bohaterach. Żaden z nich nie wzbudził we mnie większej sympatii, choć jak już wspomniałam wcześniej, sylwetka mordercy jest dobrze nakreślona. Lincoln Rhyme, jego partnerka Amelia Sachs i cały zespół badający tę sprawę byli dla mnie jednak nijacy. Być może w dwunastym tomie autor nie stawiał już tak mocno na kreację tych postaci, bo właściwie są oni już dobrze znani – przynajmniej tym, którzy śledzą twórczość Deavera od początku jego kariery. Nie napiszę, że czułam się zagubiona, ale po prostu nie poczułam takiej specyficznej więzi z tą powieścią. Właściwie zaginęło gdzieś nawet moje zaintrygowanie pewnymi wątkami i zastanawiałam się, czy znużenie pozwoli mi w ogóle dotrwać do końca.
Mimo wszystko spróbuję dać sobie i Deaverowi jeszcze jedną szansę – w wolnej chwili sięgnę po inną jego powieść. Być może w tym przypadku miał spadek formy i nie wszystko zagrało tak, jak powinno. Nie jestem tego w stanie jednoznacznie ocenić, bo po prostu nie znam jego twórczości na tyle, aby wysnuwać tak daleko idące wnioski. Mam jednak pewne obawy, bowiem rzadko kiedy w moim przypadku drugie spotkanie potrafi zatrzeć pierwsze złe wrażenie. Ale nie można być złym prorokiem – zobaczymy, co przyniesie następna powieść Deavera!
Magdalena Senderowicz