Kot w tytule książki sprawia, że zaczynam strzyc uszami, poruszać niewidocznymi wąsami i stojąc w pozie na surykatkę, czekam na kuriera, który przywiezie mi książkę. A jeśli jeszcze obiecuje się mi japoński klimat rodem z realizmu magicznego, to wiem, że szykuje się zarwana noc.
Dokładnie tak było w przypadku powieści Kot w Tokio Nicka Bradley’a. Książka, będąca debiutem literackim autora, porwała mnie w swój tokijski nurt od pierwszej strony i nie wypuściła do ostatniego zdania, ostatniej kropki.
Po tokijskich ulicach wędruje szylkretowy kot. Przysiada na progu salonu tatuażu, zaprzyjaźnia się z bezdomnym, pomieszkuje w domu uzależnionego komputerowca. Kim jest to ciche zwierzę mające moc zbliżania tych, którzy zwątpili już w możliwość połączenia?
I kim jest tajemnicza dziewczyna, na której plecach doskonały tatuażysta wytatuował całe Tokio z jego ulicami i zaułkami, a potem w ramach psikusa dołożył kota? Czy odmalowane w powieści miasto jest prawdziwe? A może to tylko odprysk niesamowitego tatuażu? A czy prawdziwy jest kot?
Początkowo widzimy luźne wątki, poznajemy bohaterów tak odległych od siebie i tak różnych, że zdaje się niemożliwe, by ich losy mogły się spleść i połączyć. Jednak im głębiej wchodzimy w powieść, tym mniej widzimy porozrzucanych barwnych kawałków, a więcej sensownej, skomplikowanej mozaiki. Ta powieść jest niczym puzzle, które dopiero po włożeniu ostatniego klocka ukazują doskonałość obrazu. A kot? No właśnie… chadza własnymi ścieżkami i nawet gdy zamkniemy już książkę, będziemy się zastanawiać, co zdarzyło się naprawdę.
Czytając, zachwycałam się wszystkim: bogactwem obrazów, wielością wątków i epizodów, mozaiką gatunków literackich, wreszcie językiem – prostym i jasnym, a jednocześnie pięknym.
Kot w Tokio to książka, która przywraca wiarę w człowieka. Ukazuje każdego z bohaterów wielowymiarowo, uczy, że nie należy oceniać po pozorach, bo nawet cuchnący bezdomny w rzeczywistości może się okazać doskonałym aktorem, zagubiona dziewczyna w kawiarni – genialną tłumaczką, a bezrozumny mięśniak to czyimś zagubionym synem. Dodać przy tym należy, że do grona bohaterów nie zaliczają się tylko ludzie i koty, ale także tętniące życiem miasto ze swoimi jasnymi i ciemnymi sprawami.
Cudownie bawiłam się, śledząc kocie ścieżki oraz łącząc w jedną całość porozrzucane wątki powieści. Kibicowałam bohaterom, co chwilę wracając do wcześniejszych fragmentów, by sprawdzić, czy moje domysły są trafne, i przewidując możliwe rozwiązania.
Anna Kruczkowska