Wreszcie doczekaliśmy się zakończenia historii szamana Machana i jego drużyny! Z poślizgiem, podwójną datą premiery (według jednych źródeł książka ma premierę 1 czerwca, według innych ukazała się już 20 kwietnia), pewnymi turbulencjami po drodze, ale oto jest – upragniony i wyczekany tom siódmy “Drogi szamana” Wasilija Machanienki. I podobnie jak przy poprzednich tomach uprzedzam: to recenzja tylko dla tych, którzy przeszli już dotychczasowe etapy. W końcu nie chcecie sobie popsuć przyjemności z lektury, prawda?
Zacznijmy od paru spraw technicznych. Oczywiście, okładka, choć trudno o niej powiedzieć cokolwiek ponad: jest i to jest dopasowana do poprzednich. To ważne i dobre. Dla mnie ta szata graficzna po prostu jest ani wybitnie przykuwająca wzrok, ani szkaradna. Cieszę się jednak, że wydawnictwo Insignis konsekwentnie zachowuje jednolity rozmiar i szatę graficzną – wbrew pozorom, to nie takie oczywiste w naszych czasach działanie. Druga sprawa to przekład – tłumaczenie wzięła na siebie już całkowicie Joanna Darda-Gramatyka, która w kilku poprzednich tomach współpracowała z poprzednią tłumaczką, Gabrielą Sitkiewicz. Jrdnak i Sitkiewicz ma tu swój udział, ponieważ przełożyła dołączoną do powieści opowiadanie pod tytułem “Godzina bólu” zdradzające nam zupełnie inną perspektywę na fragment historii Machana.
Do sedna jednak, czyli do ostatniej części drogi Szamana.
Machan wraca do Barliony po tym, jak wyleciał z gry. Ma plan – znaleźć twórcę gry i odkryć, w jakiej właściwie grze jest pionkiem. Nie waha się przy tym korzystać ze środków – własnych i cudzych, a zwłaszcza swojego nowego dobroczyńcy, Artioma Siergiejewicza – i z pomocy dawnych kompanów. Anastarija jest gotowa przejść z nim tę ostatnią drogę, podobnie jak poddani z klanu Legendy Barliony. Tylko nie wszystko idzie po myśli Machana. Ktoś ewidentnie blokuje jego umiejętności i stale miesza mu szyki. Tylko czy bohater zdoła odkryć, kto to taki, zanim będzie za późno dla niego i dla całej Barliony?
Mocno się na tę książkę nastawiałam. Cykl “Droga Szamana” to bardzo przyjemne czytadło w najlepszym tego słowa znaczeniu – książki, które dają masę rozrywki i uprzyjemniają czas, a przy tym nie udają, że są czymś więcej. Poprzednie sześć tomów wspominam bardzo miło, jako zaskakująco dobrą i sensowną lekturę, coś, czego w życiu bym się nie spodziewała, słysząc o gatunku “LitRPG” (sama ta nazwa brzmi jak “opisuję kampanię RPG, zdarzenie po zdarzeniu”, a tu nic z tych rzeczy!). I nadal uważam, że po ten cykl po prostu warto sięgnąć, ale… siódmy tom to zdecydowanie najsłabsza część. Zamiast od pierwszej strony podbijać stawkę, podnosić napięcie i zmierzać do punktu, w którym rozwiążą się wszystkie wątki, autor utyka w kolejnych zadaniach i epizodach. To, co było dobre na początku i w środku opowieści, drażni i spowalnia czytelnika w tomie mającym być wielkim finałem. Niejednokrotnie miałam wrażenie, jakby Machan, paradoksalnie, nic a nic się nie rozwinął, w kółko robił te same zadanka poboczne, tylko inaczej nazwane. Nie czułam, że oto mamy do czynienia z bohaterem sztucznie zdegradowanym, zmuszonym do odbudowy swojej potęgi. Zresztą, ta odbudowa też wygląda w bardzo naciągany sposób. A już finał, w którym dzieje się wszystko naraz, chaotycznie i bezładnie, był smutnym doświadczeniem czytelniczym.
Miałam wrażenie – być może mylne – że autorowi znudziło się pisanie o Machanie, ale musi skończyć jeszcze ten jeden tom, więc napcha więcej tego samego, co świetnie dawało sobie radę przez sześć części. Tylko że gdzieś znikły tak autentyczne i wykraczające poza “opis kampanii RPG” emocje, barwni bohaterowie, jakbym czytała autofanfik Machanienki do własnego uniwersum, tylko pisany przez mniej rozwiniętego warsztatowo twórcę. Być może to zmęczenie materiału, ale szkoda, że tom, który ma stawiać wielką kropkę nad “i” jest rozwleczony i momentami wręcz nudny.
Mam też problem z tłumaczeniem. Nowa tłumaczka w poprzednich częściach już udowodniła, że dobrze sobie radzi ze światem “Drogi Szamana”, ale tutaj nagle brakuje zgodności terminologicznej z sześcioma dotychczasowymi tomami – chyba najważniejszy przykład to krastiły, które irracjonalnie zmieniły się w kryształy. Niekiedy też na siłę tłumaczone są sformułowania, które w środowisku graczy przyjęło się raczej określać angielskimi terminami (np. boost). Nie wiem, z czego wynika ten spadek jakości, ale żałuję, że zgrał się ze spadkiem poziomu samej historii.
W ogóle szkoda, że tak właśnie kończy się opowieść o Machanie. Ten cykl zasłużył na potężne zakończenie – takim byłby z pewnością szósty tom, choć zostawiał sporo niedopowiedzeń. Jednocześnie uważam, że jak już ktoś przeczytał wszystkie poprzednie etapy, to i na ten zasługuje, by odkryć ostatnie tajemnice Barliony. Zatem książka jest dla fanów – i bardzo dobrze, że to nie od niej zaczyna się cykl Machanienki.
Joanna Krystyna Radosz