“Wichrowe wzgórza” stały się moją ulubioną książką już kilka dobrych lat temu. To jedna z tych historii, do których bardzo lubię powracać – analizować, dostrzegać coś nowego i nadal emocjonalnie przeżywać wszystko to, co się tam dzieje. Z ogromną przyjemnością sięgnęłam po wznowienie tej opowieści, tym razem w przekładzie Piotra Grzesika. Nie ukrywam jednak, że nie jestem fanką tego przekładu – zdecydowanie czegoś mi tutaj brakowało, a tak dobrze znajome cytaty, które mam w jakby wyryte w sercu, brzmiały… nijako. Tłumacz pozostawił oryginalne nazwy dwóch posiadłości, w których rozgrywa się akcja, ale jakoś po prostu ten przekład całościowo nie chwycił mnie tak, jak ten, z którym zaczynałam swoją historię z Heathcliffem i Cathy.
Niektórzy wychodzą z założenia, że ta książka to czysta patologia i toksyczna relacja, która w ogóle nie powinna ujrzeć światła dziennego. Inni współczują Catherine, a obrzucają nienawiścią Heathcliffa. A mnie się wydaje, że sama Emily Bronte kibicowała jego działaniom – mam wrażenie, że sama była jego fanką. Tak naprawdę już od samego początku jesteśmy świadkami wydarzeń, które ukształtowały tego bohatera w taki, a nie inny sposób. Od dziecka zmagał się z pogardą ze strony przyrodniego brata, więc postanowił się zemścić. Wkrótce odebrano mu jego miłość – postanowił zatem zrobić wszystko, aby ją odzyskać i pokazać innym, że nie można go lekceważyć i odbierać mu tego, co kochał. Jest w tej historii nawet punkt przełomowy, który całkowicie doprowadza do jego przemiany. Owszem, widzimy go jako okrutnego względem niemal wszystkich ludzi, ale nadal można dostrzec jego wielką miłość do Cathy.
Nigdy nie trzymałam strony Catherine. Tak właściwie to ja jej po prostu nie znoszę. Rozpieszczony bachor, który nie dostał cukierka. Manipulantka, aktorka nad wyraz, pies ogrodnika. Uważam, że to ona jest główną przyczyną wszystkich konfliktów w tej książce. Owszem, jest w niej dzikość, swego rodzaju pasja, element buntownika – zapewne to pokochał Heathcliff, ale jest w niej też mocny element pustej panny, której zależy tylko na pieniądzach i odpowiednim statusie i poziomie życia. Heathcliff podsumował to idealnie – “Dlaczego zdradziłaś własne serce, Cathy?”. I tak oto ta historia zawsze wzbudza we mnie ogrom emocji – od smutku i żalu, przez ogromną irytację, aż do momentów, w których łzy same cisną się do oczu z powodu czegoś, co jest na pograniczu rozpaczy i wzruszenia.
Osobiście uważam, że to historia, którą można analizować na wiele sposobów, podobnie jak relacje pomiędzy bohaterami. Cóż, Heathcliff jest moim ulubieńcem, bo jest stanowczy i konkretny, życie go nauczyło wiecznej walki, odwagi i tego, że trzeba walczyć o swoje. Jego relacja z Cathy jest… trudna. Emocjonalna. Burzliwa. Namiętna. Chciałabym napisać, że jestem ciekawa, jak potoczyłyby się ich losy, gdyby Cathy wybrała jego, a nie Lintona, ale wtedy nie byłoby tej całej historii. Linton z kolei jest wszystkim tym, czego nie znoszę w mężczyznach. Typowa ciepła klucha, piesek na posyłki, pozbawiony wyrazu i charakteru. Podobnie jak i jego siostra – rodzeństwo z dobrego domu, takie wychuchane, cukierkowe, ułożone. Naprawdę Cathy, jak można “pragnąć” czegoś takiego? Zresztą jej relacja z Lintonem jest żałosna – on robi wszystko, żeby ją zadowolić, a ona wiecznie odgrywa księżniczkę. Choć zapewnia, że go kocha, jestem przekonana, że tak nie było.
Uwielbiam klimat Wichrowych Wzgórz jako miejsca – oczyma wyobraźni zawsze widzę te ponure wrzosowiska, tę drogę pomiędzy dwiema posiadłościami, ten mrok, burzliwe niebo… Coś cudownego, co zawsze mnie chwyta za serce. Ta historia nawet po tylu latach potrafi we mnie nadal wzbudzić ogrom emocji, dlatego ją uwielbiam. I właściwie podoba mi się to, że każdy tę opowieść interpretuje na różne sposoby – to świadczy o tym, jak wielowymiarowa jest ta powieść.
Magdalena Senderowicz