“Zanim dorosły, zdążyły pokonać odległość większą niż długość równika. Niektóre ruszyły w drogę, mając kilka lat, inne rodziły się już w jej trakcie. Przez kolejnych dziesięć lat nie poznały innego życia. Do celu dotarły już dorosłe, choć pierwotnie żadnego celu nie miały”. Dzieci, mali-wielcy bohaterowie książki Wojciecha Lady pt. “Mali tułacze”.
Skąd wzięły się w armii dzieci? Po amnestii polskich więźniów w ZSRR trafiły pod skrzydła Armii Andersa, a stamtąd zostały ewakuowane do różnych, często egzotycznych miejsc. O przeprawie przez właściwie wszystkie strefy klimatyczne żołnierzy generała Andersa powstało wiele książek. Jednak o najmłodszych jej uczestnikach, dzieciach, zdecydowanie za mało. A były ich tysiące. Wiecznie głodne, schorowane, żyjące w podłych warunkach. Niektóre rodziły się podczas tej ośmioletniej tułaczki, inne dorastały, jeszcze więcej umierało. Ze zmrożonej Syberii trafiły na stepy Azji, czasem do Persji, Afryki, brytyjskich wtedy Indii, Nowej Zelandii, Meksyku czy nawet, choć nie do końca szczęśliwie, Polski. Lada wiedzie nas tymi szlakami razem z mocnymi, pełnymi emocji reportażami z tymi, którzy przeżyli. Dziś to już dziewięćdziesięciolatkowie, ale nadal maja łzy w oczach, opowiadając straszne historie swojej nieludzkiej przeprawy.
To, co uderza czytelnika chyba najbardziej, to dziecięca beztroska i uznanie, że sytuacja, w której znaleźli się mali tułacze, to dla nich normalność. Dla małego dziecko wszystko, co wokół się dzieje, jest właśnie normalne. Tak jak dla nas jest to bezproblemowy dostęp do żywności, tak dla nich było to jedzenie wszystkiego, co można było złapać, znaleźć, zebrać, upolować. Nawet jeśli to były psy czy stepowe żółwie. Do tego brak miejsc w kołchozach, do których je bez uzgodnienia skierowano, praca przy zbiorze bawełny. Przeszły piekło, ale nie wszystkim dane było widzieć rzeczy piękne jak np. uciekinierom do Persji czy Nowej Zelandii. Zresztą bardzo mało państw po II wojnie światowej jeszcze chciało się opiekować sierotami z Polski – miały przecież masę własnych problemów.
Lektura jest bardzo subiektywna. Opiera się zwłaszcza o wywiady z ocalałymi, którzy pamiętają strzępki informacji. Po tylu latach zapewne też nieco przekoloryzowanych czy nadpisanych niemniej równie strasznych. Pamięć ludzika jest przecież tak ulotna. Dlatego tym bardziej polecam książkę, gdyż jeszcze chwila i nie będzie kogo zapytać o drugowojenną tułaczkę. Za to będzie można o dzisiejsze przymusowe przesiedlenia małych dzieci, do których dochodzi na różnych wojennych terenach. Bo niestety, historia się powtarza mimo takich lektur jak ta.
Monika Kilijańska