W dzisiejszym na wskroś stechnicyzowanym i pędzącym do przodu świecie, w którym tak mało czasu mamy na chwilę oddechu i refleksji, każdy drobiazg może przyprawić nas o szybsze bicie serca, a każde nawet drobne wydarzenie lub nieopatrznie wypowiedziane słowa mogą przepełnić przysłowiową czarę goryczy.
A jak jest z głównym bohaterem Choleryka z Brooklynu?
Jak sam tytuł mówi, Henry Altmann, w którego wcielił się nieodżałowany Robin Williams, nie lubi wielu rzeczy. Ich lista jest tak długa, że prościej byłoby chyba wymienić co lubi, a i to nie byłoby łatwe, bo chyba w stanie ducha bohatera, w jakim znajduje się na początku filmu, trudno byłoby cokolwiek znaleźć.
Nabuzowany, po niegroźnej stłuczce z taksówkarzem, Henry (Robin Williams) udaje się do przychodni na umówioną wizytę do lekarza. Ma jednak pecha. Jego lekarz prowadzący wyjechał, a w zastępstwie przychodzi do niego młoda adeptka sztuki lekarskiej (w tej roli Mila Kunis), której przy bliższym poznaniu, także przydałaby się wizyta u specjalisty.
Relacje bohaterów granych przez aktorski duet Williams/Kunis doskonale pokazują, jak w codziennym życiu łatwo oceniamy innych po pozorach. Skupieni na sobie i własnych problemach rzadko bierzemy pod uwagę fakt, że osoba, która właśnie się nami zajmuje, czy to w szpitalu, w sklepie czy w urzędzie, także ma własne życie, sprawy, problemy, smutki, radości. Nie widać tego na zewnątrz, bo przecież publicznie nie ujawniamy raczej tego, co nas od środka gnębi. Zakładamy maski: takie do pracy, do urzędu, słowem adekwatne do sytuacji. I tym sposobem zdenerwowany Henry przypiera do muru zmęczoną i poirytowaną lekarkę, a ona w chwili słabości, mówi mu, że zostało mu 90 minut życia.
Zszokowany Henry spróbuje się skupić na tym co w takiej chwili jest najważniejsze czyli na rodzinie. Z żoną od dawna stracił wspólny język, brata (także wspólnika) w zasadzie ignoruje, a dorosłego syna niemalże wydziedziczył, bo nie wybrał takiej drogi życiowej, jaką on by dla niego widział.
Co można zrobić w 90 minut, w wielkim Nowym Jorku, gdy bliscy są daleko, a czas nieubłaganie ucieka? Czy w tak krótkim czasie można naprawić zaszłości minionych lat? Odpowiedzi na te pytania będzie szukał główny bohater filmu.
Choleryk z Brooklynu nie jest typową komedią. Są co prawda momenty, w których parska się śmiechem, ale wynika to raczej z absurdalności sytuacji, dialogów czy zachowań bohaterów niż z obecności typowych gagów.
Przekaz stworzonej przez Phila Aldena Robinsona jest tak naprawdę prosty. Za bardzo skupiamy się w życiu na drobiazgach, za mocno się spinamy i w ten sposób tracimy to, co naprawdę ważne. A co jest ważne? Odpowiedź jest prosta: rodzina, bliscy i chwile wspólnie spędzone. Ważni są ludzie, których nazywamy rodziną, którzy nawet po naszym odejściu, będą o nas mówić i myśleć z miłością.
Akcja filmu toczy się dość powoli i w sumie szybko można się domyślić, jakie będzie zakończenie. Zresztą nie miało ono zaskoczyć, a raczej ukazać finał pewnego procesu, dochodzenia i dojrzewania do pewnych decyzji w życiu.
Pisząc te słowa zastanawiam się, czy inaczej odebrałabym ten film, gdybym obejrzała go jeszcze za życia Robina Williamsa. Powszechnie wiadomo, że aktor ten w każdej ze swoich filmowych kreacji kipiał humorem, energią, rubasznością, za które pokochały go miliony widzów. W Choleryku z Brooklynu wydaje się przygaszony, zupełnie jakby cała jego energia gdzieś się skumulowały i nie chciały wyjść na powierzchnię. Czy to tylko moje subiektywne odczucie, czy nie, nie mnie to osądzać.
Ważne, że film ogląda się dobrze i naprawdę skłania on do głębszych przemyśleń. Polecam, nie tylko fanom Robina Williamsa.
Edyta Krzysztoń