Kino w XXI wieku wyraźnie zmierza do uzyskania mistrzostwa w technice “głośniej, szybciej, spektakularniej”. W tę ideę dobrze wpasowuje się nowa produkcja Paula W.S. Andersona, będąca kolejnym przykładem połączenia kina akcji z kultowymi motywami. Co pokazali producenci “Piratów z Karaibów”, a ostatnio i “Sherlocka Holmesa” to wykorzystali twórcy “Trzech muszkieterów”.
Ale zacznijmy od początku, a mianowicie fabuły. Razem z bohaterami gnamy od weneckich kanałów aż po paryski Wersal, latając na pięciodniową przejażdżkę do Twierdzy Tower w Londynie. Aramis, Portos i Atos to słynni Trzej Muszkieterowie, którzy po zawieszeniu swojej działalności postanawiają znowu ponieść się przygodzie po spotkaniu z zadziornym, acz młodym D”Artagnan. Wplątani w misję odnalezienia klejnotów królowej Anny, próbują zapobiec złowrogim planom kardynała Richelieu, jak i lorda Buckinhgama.
Twórcy sięgnęli po słynną powieść Alexandra Dumasa. Niestety z oryginału zostawili tylko główny wątek i imiona bohaterów. Przekroczyli przy tym granicę dobrego smaku i wkroczyli na niebezpieczne tereny kiczu. Gdy do akcji wkraczają latające statki z armatami niczym z kolejnej części “Terminatora” można odnieść wrażenia, że scenarzystom nie wystarczył dobry materiał powieściowy Francuza, a koniecznie musieli wpleść w swoją opowieść wątek rodem z XXI wieku. I tak będziemy patrzeć na króla Francji Ludwika XIII podziwiającego latające maszyny wojenne oraz wielkie zderzenie dwóch z nich na katedrze z Notre Dame. A nadal tkwimy w XVII wieku, tak ku przypomnieniu.
Zgromadzona obsada robi wrażenie, ale tylko na papierze. O ile jeszcze młody pan Lerman stara się ze wszystkich sił wcielić się w rolę krnąbrnego D’Artagnan, tak Christoph Waltz, zdobywca Oscara, pokazuje, że dobry aktor może mieć również słabe role. Znaczenie trzech muszkieterów sprowadza się jedynie do tytułu i co jakiś czas do powiększenia statystyk, coby sam D’Artagnan nie pokonał 40 gwardzistów. Co do drogiej Milady (w tej roli mroczna Milla Jovovich) – rola wyraźnie inspirowana Irene Adler z “Sherlocka Holmesa”, przy czym ta mademoiselle przebije swoją sprawnością nawet Spider-Mana.
Dużym plusem całej historii są efekty specjalne oraz muzyka Paula Haslingera, choć mocno nawiązująca do wspomnianych filmów o słynnym detektywie czy niezrównoważonym piracie. Oprócz tego warto zwrócić uwagę na scenografię, oryginalne kostiumy oraz walki szermiercze, które porażają dokładnością i estetyką.
Paul W.S. Anderson, znany reżyser kina fantasy i Sci-Fiction (m.in. “Resident Evil” czy “Obcy kontra Predator”) trochę zanadto pozostał w swoim żywiole, zapominając, że tworzy historię z XVII wieku. Przeniósł aspekty fantastyczne, dodając trochę nowoczesności – wyszła historia miła dla oka, lecz bez jakiejkolwiek logiki. Lepiej nie wgłębiać się w opowiedzianą fabułę, która nie trzyma się na żadnej sferze. Po prostu zabawa, którą w żaden sposób nie należy rozumieć. Just have a fun…
Marek Generowicz