Otóż “Klucz” to przede wszystkim najgrubsza część serii. Obfituje w akcję – jak na finał przystało przygoda goni przygodę. Marianne Curley rozwinęła wątki poszczególnych bohaterów, co szczególnie mnie ucieszyło. Każda postać ma w książce duże znaczenie, czego dowód znajduje się szczególnie w tej części. “Strażnicy Veridianu” znów wkroczyli na ścieżkę wytyczoną przez część pierwszą – seria, która stara się obejść schematy i dostarczyć czytelnikom mocnych wrażeń.
Lathenia przechodzi do ostatecznego ataku. Już nic nie jest pewne, choć Straż za wszelką cenę chce zaprowadzić pokój. Do dobrych dołączyli ostatni Wezwani, a finał gry między siłami mroku i światła niedługo się odbędzie. Oczami Matta i Rochelle śledzimy ostatnie wydarzenia spod Angel Falls, jak i w Cytadeli czy Atenach. Wciąż nikt nie może czuć się pewnie, a zdrada czai się tuż za rogiem…
Marianne Curley zrobiła trochę ze swoich bohaterów drugą drużynę X-Menów obdarowując ich nie tylko specyficzną bronią, ale i mocami godnymi superherosów – czytanie myśli, atak śmiercionośnymi dłońmi, uleczanie, stawanie się niewidzialnym czy przemiany w zwierzęta. Z takimi zdolnościami aż dziwne, że zło skutecznie stawiało opór Straży.
Wbrew pozorom to nie Klucz stanowi najważniejszy obiekt w ostatniej części trylogii. Początkowo odbywają się jego poszukiwania, ale dziwi mnie nadanie tytułu akurat “Klucz”.
Autorka używa prostego języka, nie wysila się na skomplikowane metafory czy porównania. Skupia się na przeciętnym sposobie narracji. Wątki miłosne nie są wyrysowane dostatecznie dobrze. Góruje tu brak zdecydowania lub irytujące sposoby zabiegania. Według pisarki każdy z kimś musi być i nie jest im pisana samotność w wieku 15 lat. Wprawdzie Curley na sam koniec zaserwowała nam sporą dawkę zaskoczenia, w co trudno uwierzyć.
Nie obyło się bez małych błędów logicznych czy przeciętnego rozwoju akcji. Wątek ptaków czy zatopionego miasta nie stanowi silnej strony tej pozycji. Tutaj trzeba się skupić na prostej akcji, zakręconych związkach między bohaterami i śledzeniu poczynań zła.
Trylogia “Strażników Veridianu” to dobra seria, acz nie wybitna. Nie dała się schematycznej historii walki dobra ze złem, ale gdzieś zabrakło ambitniejszego prowadzenia narracji. Autorka zdecydowała się ze swoich młodych bohaterów stworzyć niemal mutanty, postaci o zdolnościach magicznych. Czekają tu na was związki śmiertelnych i nieśmiertelnych, przygody uczniów ze szkoły w Angel Falls oraz obraz zła pod postacią Marduka.
Seria nie dostarcza wzruszeń, nie porusza i nie wzbudza emocji. Jednak jej lektura dostarcza dobrej rozrywki, idealnej na letnie dni. “Strażnicy Veridianu” wielokrotnie potwierdzali, jakoby fantastyka nie musi być zdominowana przez wampiry i wilkołaki…