Jeśli czytając kolejne absurdalne tweety Donalda Trumpa zastanawiacie się, jakim cudem najpotężniejsze mocarstwo świata wybrało tego człowieka na swego prezydenta, Elegia dla bidoków powinna stać się dla was lekturą obowiązkową. J.D.Vance przedstawia w niej obraz Stanów Zjednoczonych Ameryki, jaki rzadko przebija się do mainstreamowych mediów, a jest równie aktualny jak ten pokazywany w serialach typu Dynastia czy Żony Hollywood. Rozprawia się przy tym z mitem o Ameryce mlekiem i miodem płynącej, w której wykluczenie społeczne może dotknąć najwyżej Latynosów lub czarnoskórych, a biała kobieta nigdy nie nosi tytułu królowej socjalu. Elegia dla bidoków to opowieść o spełnionym amerykańskim śnie, który długo zapowiadał się jednak raczej na koszmar niż historię z happy endem. J.D. Vance przyszedł na świat w klasie robotniczej, której członkowie nazywani są bidokami lub białymi śmieciami. To potężna grupa ludzi biednych i niewykształconych, już od kołyski pozbawionych perspektyw na istotny awans społeczny. Zdaniem J.D. Vance\’a z zaklętego kręgu ciasnoty umysłowej, przemocy domowej, i minimalnych aspiracji życiowych bardzo trudno jest się bowiem wyrwać. Zwłaszcza, gdy nie ma się oparcia w najbliższych osobach.
Elegia dla bidoków to oryginalne połączenie książki autobiograficznej, reportażu i studium socjologicznego. J.D.Vance co pewien czas posługuje się twardymi, opatrzonymi przypisami danymi, suchość tego rodzaju przekazu zmniejsza jednak dzięki przykładom z własnego życia. Te są zdecydowanie bardziej soczyste, zwłaszcza, że autor robi coś, za co jego ukochana babka porządnie wytargałaby go za uszy, a więc wynosi prywatne brudy poza próg rodzinnego domu. J.D. Vance szczerze opowiada bowiem o dzieciństwie u boku matki uzależnionej od narkotyków i zmieniającej mężów jak rękawiczki, o przemocy fizycznej i psychicznej, jakiej doznawał ze strony własnej rodzicielki, oraz permanentnym życiu w poczuciu niepewności i destabilizacji emocjonalnej. Pokazuje też jak mocno doświadczenia z dzieciństwa wpłynęły na jego dorosłe życie, blokując go emocjonalnie i grożąc rozpadem związku z ukochaną kobietą. Aby pokazać pełen obraz amerykańskich bidoków autor sięga, zresztą, głębiej w przeszłość, aż do czasów swoich pradziadków, kreśląc historię pełną przemocy, alkoholu, i narkotyków, a jednocześnie specyficznie pojmowanych więzi rodzinnych, lojalności i oddania. J.D. Vance oskarża system, ale nie na ślepo, akcentując bierną postawę swoich rodaków wobec losu. Zdecydowana większość z nich nie robi bowiem nic, aby zasypać przepaść dzielącą ich od stylu życia klasy średniej, także własne dzieci wtłaczając w utarty przez lata schemat funkcjonowania. Co ciekawe, w Elegii dla bidoków zawarte jest istotne ostrzeżenie dla rządów próbujących realizować ideę państwa opiekuńczego, taka polityka może bowiem wpływać demotywująco na znaczną część społeczeństwa. Autor przyznaje zresztą, że sam był na najlepszej drodze, by stać się kolejnym przegranym, a przed skokiem w przepaść uratowała go jedynie nieustępliwa postawa jego stukniętej babki. Od tego momentu zaczyna się dla niego realizacja amerykańskiego ideału od pucybuta do….może nie milionera, ale całkiem zamożnego przedstawiciela klasy średniej, który miesięcznie zarabia więcej niż jego matka przez cały rok. Ostatnie wybory prezydenckie w USA pokazały, że takich bidoków jak J.D. Vance jest więcej niż bardziej uprzywilejowani członkowie społeczeństwa mogli przypuszczać – to właśnie biedni i niewykształceni dominowali bowiem wśród zwolenników Donalda Trumpa. Oddając głos pokazali środkowy palec demokratom, których polityka tak mocno ich zawiodła.
J.D. Vance ma dobre pióro, pisze lekko i ze swadą, brakuje mu jednak umiejętności prowadzenia narracji – momentami niepotrzebnie kręci się w kółko powtarzając opowiedziane już wcześniej wątki i przedstawione wnioski, przez co narracja wytraca tempo. Autora cechuje zaskakująco duży dystans do własnych doświadczeń życiowych i niepokorne poczucie humoru, dzięki czemu Elegia dla bidoków nie przytłacza czytelnika ciężarem gatunkowym. Dopiero na kilkudziesięciu ostatnich stronach J.D. Vance popada w przesadnie sentymentalny nastrój rozpływając się nad zaletami najlepszego kraju na świecie, jakim są w jego mniemaniu Stany Zjednoczone Ameryki. Jasne – wojsko zrobiło z niego mężczyznę, a państwo ufundowało studia na Uniwersytecie Yale (tego całkiem szczerze i otwarcie zazdroszczę), można o tym jednak opowiedzieć bez typowo amerykańskiego patosu. A przede wszystkim, jak wcześniej wspomniałam, nieco krócej, mniej nader często znaczy bowiem więcej. Choć tej zasady J.D. Vance, jako początkujący pisarz, może jeszcze po prostu nie znać.
Blanka Katarzyna Dżugaj