Odpowiedź jest prosta – na utwory z tej samej półki. Przecież swoje miejsce na płycie znalazły jeszcze utwory z gościnnym udziałem m.in. Jennifer Lopez oraz RedFoda z LMFAO. A to gwarantuje szybką, przebojową zabawę. Nad wszystkim czuwał duch Davida Guetty, z którym Flo Rida wielokrotnie współpracował. Te kawałki są wyprodukowane w jego stylu. Wszystko musi być szybkie i głośne, a o wrażeniu artystycznym należy tu niechybnie zapomnieć. Ale czy takie płyty choć udają, że aspirują do prestiżowych nagród? Czy ta muzyka wnosi cokolwiek do życia słuchaczy? Oczywiście, że nie – ich zadanie to zabawić odbiorców w danym momencie. Gdy wtedy się sprawdza, to oznacza, że płyta swoje zadanie spełnia. W przypadku “Wild Ones” można właśnie tak powiedzieć.
Od czasów “Bad Boy” Alexandry Burke z udzialem Flo Ridy oraz jego przeboju “Club Can’t Handle Me” dużo się zmieniło. Powstały nowe trendy, a muzyka taneczna niemal pokrywa się z muzyką elektroniczną. Upust tego raper daje na swojej płycie od wakacyjnego przeboju “Whistle” do przesiąkniętego do cna elektroniką “Sweet Spot”.
Wbrew pozorom Flo Rida usunął się w cień, dając szansę swoim gościom. W singlach on tylko dopełnia całościową wizję – w roli głównej raz jest Sia, a raz gwizdek. Bo Flo Rida starał się stworzyć coś wiarygodnego, coś, co przyciągnie uwagę słuchacza, zwłaszcza tego rozkochanego w muzyce tanecznej. Flo Rida nadaje rapowaniu zupełnie inny charakter.
“Wild Ones” jako lekkostrawna przekąska sprawdza się. Będzie również dobry jako wyluzowanie się, nabranie oddechu do dalszej pracy. Flo Rida wie, jak rozleniwić słuchaczy. W końcu pochodzi z Florydy, a tam, jak nigdzie indziej, wiedzą jak odpoczywać w blasku słońca!