Pamiętacie jeszcze jak James Bond walczył ze złem w kosmosie? Jak mierzył się z wyborowym strzelcem o złotym pistolecie oraz jak mścił śmierć swoich bliskich? Jednak Bondowi nigdy mało i po raz 23 stanie do walki ze złem, tym razem pod postacią szalonego byłego agenta MI6. Po seansie od razu przychodzą skojarzenia do osławionego już “Mrocznego Rycerza” i to z kilku powodów. Sam reżyser – Sam Mendes – przyznaje się, że czerpał inspirację z Nolanowskiego klasyka, co widać niemal na każdym kroku. Nawet jego Bond (ponownie twarzy Daniela Craiga) to istny Bruce Wayne oraz jego alter ego – Batman ze swoją w pełni zrozumiałą tajemniczością i samotnością, którą nie chcą się dzielić nawet z licznymi kobietami czy bogatą korporacją. Jak tu jednak znaleźć równowagę, by Bond wciąż pozostawał bezlitosnym agentem z Licencją na Zabijanie, a nie przebierał się (choćby nawet metaforycznie) w Batmana?
Wydawałoby się, że podobny zabieg może jedynie pomóc serii, wprowadzić trochę człowieczeństwa w postać agenta na usługach Jej Królewskiej Mości. Tymczasem ta cała analiza psychologiczna nie pasuje do znanego nam od 50 lat Jamesa Bonda. Po raz pierwszy rozumiemy czarny charakter (ba! możemy mu nawet współczuć), widzimy elementy przeszłości agenta 007 oraz, co więcej, towarzyszymy mu w czasie kryzysu, gdy to zamiast “wstrząśniętej, niemieszanej” Martini popija sobie Heinekena. Można by zadać pytanie, gdzie podział się Bond, który ratował kolejne panny z sideł zła oraz ścigał się Aston Martinem po wąskich uliczkach? Wbrew pozorom to wciąż ten sam bohater, który tym razem dostał ludzkiego kopa – w “Skyfall” trudno brać go za robota: pudłuje na strzelnicy, okazuje słabość, a w obliczu zagrożenia nie wie, co robić. Koniec końców, wychodzi z tego cało, jak łatwo się domyślać, ale to psychopatyczny zbir wreszcie miał szansę zatriumfować. 23. odcinek tej niekończącej się sagi to z jednej strony pochwała dla bondowskiej serii (eksponowanie charakterystycznych elementów w postaci Aston Martina czy słynnego tekstu “My Name Is Bond. James Bond), a z drugiej ucieczka od schematu, w który twórcy i tak prędzej czy później wpadają.
Wydawałoby się, że scenariusz, pierwszy napisany nie na podstawie twórczości Iana Fleminga, to świetny materiał na kolejne przygody Bonda. Otóż całość tym razem kręci się wokół postaci M. (w tej roli po raz kolejny Judi Dench), której posada w MI6 waha się na włosku. Po licznych zwycięstwach przyszła pora na klęski, których nawet agent 007 nie mógł zapobiec. Do tego na jej życie czyha pewien dobrze jej znany człowiek (demoniczny Javier Bardem), który chce się zemścić za przeszłość, za dawne uczynki M. Szefowa angażuje Bonda, aby złapał złoczyńcę i pokrzyżował mu plany, inaczej losy agencji będą przesądzone…
I tak główny bohater przemierza cały świat, od nowoczesnego Szanghaju po opuszczoną wyspę śladami szaleńca, cały czas będąc krok do tyłu. Gdy Bond będzie chciał przejść dwa do przodu, może go czekać przykra niespodzianka…
Scenarzyści postarali się, aby widz nie zanudził się na najnowszych przygodach agenta 007, a jednocześnie, aby wciąż pamiętał, że nie przyszedł do kina na kolejny film sensacyjny, ale na konkretną serię, znaną dobrze każdemu widzowi. Od strony realizacyjnej to film-majstersztyk, zachwycający swoim pedantyzmem w zdjęciach (zwłaszcza pocztówki Szanghaju robią wrażenie) oraz dbałością o genialną muzykę Thomasa Newmana. Jednak patrząc na ten film z perspektywy wiernego fana serii dostrzegam przerysowany czarny charakter, niewyraźny pierwiastek kobiecy oraz powielanie schematu “Mrocznego Rycerza”.
Zwłaszcza ten ostatni element mocno odciska swoje piętno na produkcji – tak jak z komiksowego Batmana, Nolan uczynił wielowarstwowego bohatera kina akcji, tak Mendes ze swojego Bonda stara się na siłę uczynić człowieka z przeszłością, pozornie takiego jak każdy z nas, choć różniący się najlepszym telefonem, błyszczącym Rollexem i pistoletem czułym na dotyk skóry właściciela. Bo przecież Bond z założenia miał być wyidealizowaną wersją nas, do której każdy będzie chciał dążyć, a w sali kinowej podziwiać. W “Skyfall” to się nie zmienia – wciąż pozostaje dla nas niedoścignionym wzorem, choć jakby trochę bliższym. Choć niebo się wali, to, jak śpiewa Adele w tytułowej piosence, “staniemy wyprostowani i zmierzymy się z tym razem”. Bond forever!
Marek Generowicz