Uno, Dos, Tres i odliczanie czas zacząć! Zaczęło się od zielono okładkowego “Uno!”, które z jednej strony można interpretować jako wstęp do zasadniczej części oraz jako luźne wyrażenie siebie w postaci swawolnych, luzackich wręcz kompozycji. Green Day nigdy nie trzymali się schematów i zawsze wychodzili poza ramy gatunku. Tak więc nie dziwi ich zabieg, który nazywam “Trójpłytą”, czyli trzy osobne wydawnictwa wydane w krótkim odstępie czasu. Pierwszy z nich można już posłuchać…
Polemizując z postępowaniem Green Daya, od razu przyznam, że ten pomysł od początku mi się nie podobał. Ciężko jest stworzyć nawet 12 dostatecznie dobrych utworów na jedną płytę – na równym poziomie, przebojowych i z duszą. Green Day w jednym czasie tworzył materiał na trzy płyty, który następnie posegregował do odpowiedniego pojemnika. Do kosza podpisanego “Uno!” trafiły kawałki swobodne, wręcz pisane od niechcenia. Są jednostajne i nie różnią się wiele od siebie. Spodziewałem się takiego efektu, choć do końca wierzyłem, że zespół wybrnął z tej sytuacji. Niestety pomysł chybiony w fazie realizacji, choć nie wątpię, że to wielka gratka dla fanów zespołu.
A tym, którzy szukają twórczości typu “Boulevard Of Broken Dreams” muszę powiedzieć: przykro mi, tutaj tego nie znajdziecie. Królują kompozycję popowe, pod rozgłośnie radiowe, jak “Oh Love”, który już przy trzecim odsłuchu niezmiernie nuży. “Kill The DJ” jest zdecydowanie lepszy, ale prawdą jest, że po jego przesłuchaniu, odbiorca zapomina jak ono brzmiało. Efekt jest taki, że to płyta na raz, tzw. “szybki numerek”. Trudno położyć ją obok choćby “American Idiot”, nawet na tej samej półce. To muzyka o dwie klasy niższa niż na wspomnianym albumie. Green Day zniżył się do poziomu popowego bandu i choć w naszych czasach nazywani byliby hipsterami, to przy wydaniu “Uno!” przestali nimi być…
Marek Generowicz