Najpierw wielka kariera z zespołem Take That, potem rozstanie i solowa ścieżka, aż do momentu, gdy koleje losu nie zetknęły po raz kolejny Gary’ego Barlowa z Robbie Williamsem. Tak powstała piosenka “Shame”, która zwiastowała wielki powrót brytyjskiego zespołu. Zwieńczeniem tego okresu było wydanie płyty “Progress”, która szybko stała się hitem. Potem Williams wrócił na samotne tory, wydając “Take The Crown”. Lider Take That chyba tęskni za chłopakami z zespołu…
Taki wniosek można wysnuć słuchając najnowszego wydawnictwa Anglika – to pop w czystej postaci zbliżony do tego, który reprezentowała słynna formacja na wspomnianym “Progress”. Robbie zawsze podchodził do muzyki w sposób rozrywkowy, szukając w niej pierwiastka zabawy. Podobną teorię wyznaje i na “Take The Crown”, gdzie większość kawałków to swoistego rodzaju groteska granicząca niekiedy z kiczem. Wokalista aż do przesady wykorzystuje swój głos, który momentami jest nie tyle, co przerysowany, acz bardziej przekrzyczany. Nie da się ukryć, że to on stanowi główną siłę tej płyty, wręcz spychając aranżacje na dalszy plan.
Ten retro pop, który wyznaje Robbie Williams, szybko wpada w ucho, choć próżno szukać tu nawiązań do czasów z “Supreme” czy “Rock DJ”. Nie ma możliwości dyskutowania – to wciąż ten sam artysta, który dekadę temu zachwycał nas takimi przebojami. Może od powrotu do Take That trochę dojrzał do zmiany muzykowania i spróbowania czegoś nowego? Na tej drodze wspomaga go Gary Barlow, który na płytę napisał dwa utwory, m.in. singlowy “Candy” – typowy radiowy przebój jednego sezonu… Co innego z balladą “Different”, która nie dość, że jest chwytliwa, to także zachwyca w warstwie tekstowej jak i muzycznej – pokazuje oblicze Robbiego jako wrażliwego, dojrzałego muzyka z wyczuciem dystansu do słuchacza, który umiejętnie stara się skracać.
Zdawałoby się, że Robbie Williams to stary wyjadacz w tej branży i wszystko stoi przed nim otworem. Jednak nawet on ma się czego uczyć i skąd wyciągać wnioski – choć “Take The Crown” to przykład dobrego kawałka popu, tak nie poraża swoją jakością. Brak tu takich perełek na miarę “Angels” czy “Feel”. Wiadomo, takie utwory tworzy się trzy-cztery w ciągu całej kariery, ale w przypadku Robbiego Williamsa wymagana jest ich większa ilość. Więc pod tym względem płyta może rozczarować, ale nie zawiedzie słuchacza, który w muzyce szuka przyjemności i dobrej zabawy. W tym Williams jest dobry jak nikt inny – dlatego zgodzę się, że wciąż zasiada na tronie brytyjskiego popu, choć niejeden próbował zająć jego miejsce…
Marek Generowicz