To już jest pewne jak coroczna Gwiazdka, że Rihanna wyda kolejny swój album następnego roku. Jeszcze dobrze pamiętam powracającą Rihannę z podbitym okiem w “Rude Boy” z płyty “Rated R”, różowy epizod i hit goniący hit z płyty “Loud”, a już zaraz wokalistka uraczyła nas chyba największym swoim przebojem “We Found Love” oraz dwoma mniej ciekawszymi propozycjami z “Talk That Talk”. Teraz powraca (choć ostatnimi czasy nigdzie na dłużej nie odeszła) z siódmą już płytą zatytułowaną “Unapologetic”.
Niestety nie jest tak różowo jak na “Loud”. Może za to jest na tyle solidnie, by pokonać średnie “Talk That Talk”. Jako całość przypomina mi “Rated R” sprzed niemal 4 lat – nierówną płytę z kilkoma wybijającymi się kompozycjami i mizerną “zapchajpłytę” resztą. Słuchając “Unapologetic” można odnieść wrażenie, że artystka nagrywała materiał w przerwach na trasie koncertowej, bo choć może pod względem produkcji to niemal perfekcja, tak aranżacje są zachowawcze, a sama Rihanna nie wysila się tak jak w co poniektórych piosenkach, gdzie potrafiła pokazać pełnię swoich wokalnych możliwości. Na szczęście singiel promujący płytę – “Diamonds” to jedna z ambitniejszych propozycji od artystki z Barbadosu na przestrzeni paru ostatnich lat. Pytanie pojawia się jednak przy odsłuchu całego wydawnictwa, bo różnica pomiędzy tą kompozycją a całą resztą jest kolosalna. Promocja w wypadku Rihanny to chyba rzecz oczywista, ale w tym przypadku jedyna możliwość, by przekonać słuchaczy o zakupie tej płyty.
Początek krążka jest bardzo mizerny, a tego wizerunku nie zmienia nawet duet z Eminemem, który nawet nie stara się nawiązać do przebojów “Not Afraid” czy “Love The Way You Lie”. Nawet David Guetta, zaproszony do współudziału w materiale, nie pokazuje tego, co na swoim krążku “Nothing But The Beat”. Rihannie chyba nie gra tak jak w sercu Sii, która co rusz tworzy taneczne kompozycje z francuskim DJ-em. Barbadoska natomiast bawi się nawet dubstepem, co w jej przypadku nie wychodzi tak źle.
Zdecydowanie lepiej jest w drugiej części płyty, gdy Rihanna stara się połączyć te wszystkie syntetyzatory choćby z… o zgrozo… fortepianem. Ta kolaboracja wychodzi wokalistce naprawdę ciekawie – ten twórczy wynalazek wprowadził wiele świeżości na płycie i trochę podniósł ogólne wrażenie, jakie reprezentuje. Już nie wspomnę o niemal akustycznym kawałku “Stay” z Mikkym Ekko… brak słów…
Było blisko katastrofy, bo do połowy płyty myślałem, że jedyną ciekawą propozycją jest singlowe “Diamonds”. Pod koniec artystka diametralnie zmieniła swoje nastawienie, co zaowocowało świeżymi kompozycjami, które nie męczą ucha jak co druga piosenka na “Talk That Talk”. Szkoda, że to album nierówny, a artystka nie pokusiła się w całości na połączenie zmysłowości, delikatności z przebojowością i tanecznym rytmem. Może i wyszłaby płyta roku, tak możemy wyciąć poszczególne utwory i czekać, czym uraczy nas za rok, jeśli taką tendencję nadal utrzyma…
Marek Generowicz