Dziecko ma w sobie każdy, tylko trzeba umieć je z siebie wydobyć. Dla mnie takim sposobem jest czytanie powieści skierowanej do młodszego czytelnika. Dobrej, pełnej humoru i tajemnic literatury. Za najlepsze połączenie tychże uważam serię o Małym Lichu Marty Kisiel.
Tak jak w przypadku poprzednich tomów, znowu dostajemy nowego bohatera, wokół którego będzie się roiło od dziwnych spraw. Nawet dwóch, bo “Małe Licho i babskie sprawki” będzie nie tylko o znanym nam z poprzednich tomów Małym Lichu, Bożku, Witku i Tomku, ale dołączy do nich Zmyłka. Cała ta ferajna, z mniejszym udziałem Licha, za to nielichą jednocalową kompanią ŁOHOHO zuchów na schwał, czyli bandą krasnoludków, będzie tropiła cienie widywane w szkole po objęciu matematyki i wychowawstwa w czwartej be przez niejakiego Cebulona.
Okazuje się, że czwarta klasa to nie przelewki. O ile poetyckie zacięcie Bożka wprawia w zachwyt polonistkę, to nijak nie przydaje się do mnożenia liczb dużych i wielkich. Z odsieczą przychodzi Tomek, który matmę rozumie jak Bożek niemiecki, będąc wychowywany pomiędzy niemieckimi duchami-przodkami i ich eine kleine Panzerfaust (niestety, tym razem tylko będziemy o nich słyszeć i się nie pojawiają). Do tego duetu dołącza wścibski Witek, który zamęcza Tsadkiela pytaniami, a tenże, o dziwo, kocha mu na owe odpowiadać. Wszystko zmienia się, kiedy na lekcji wychowawczej, podczas akcji “bąbelki” i późniejsze nadejście słot, jakich chyba nigdy jesienią nie było. Czy jednak wychodzenie ze strefy komfortu, zwane przez nauczyciela “chłopaki siedzą w ławkach z dziewczynami” oraz pogarszająca się pogoda to jedyne rzeczy, jakie sprawiają niezadowolenie i agresję w ich klasie, a nawet szkole? Czy przypadkiem nie kroi się coś jeszcze… coś jakby NADZWYCZAJNEGO? Na to pytanie może odpowiedzieć tylko pół-widmo, pół-człowiek, pół-glut. Tak, Bożek naprawdę jest kiepski z matmy.
Być może za bardzo insynuuję, ale czyż to nie świetny przypadek, że dość szybko po ogłoszeniu ważności “cnót niewieścich” w oświacie powstaje książka, która pokazuje “babskie sprawki” tak dosadnie i prawdziwie jak książka Marty Kisiel? Być może to zbieg okoliczności, jednak NADZWYCZAJNY:
“- Nie ma żadnych niewieścich spraw, proszę pana. Za to są sprawki. BABSKIE SPRAWKI. A dziewczyny dłubią w nosie. Serio. […] I puszczają bąki. Pocą się wieczorem i śmierdzą im skarpetki. A jak płaczą, tak naprawdę, naprawdę płaczą, to z nosa lecą im lepkie GILE. Czasem nawet robią bąbelki! […] Dziewczyny lubią niezdrowe jedzenie. Dużo niezdrowego jedzenia. Wycierają brudne ręce o ubranie, bo nie chce im się lecieć do łazienki i myć. Grają w piłkę, łażą po drzewach, kopią kamienie i krzyczą do zdarcia gardła. Mają kolana w strupach, Plują dalej, niż widzą. Drapią się po pupie.
– Nie, nie nie! – zaprotestował jękliwie zielony glut. – Kobieta rodzi się gwiazdom podległa i kwiatom! Gwiazdom i kwiatom!!!
– Nie, nie sądzę. Raczej czekoladzie. A do tego ? dodała, że słowa na słowo zniżając głos. – Potrafi. Się. WŚCIEC!!!”
Choć to lektura raczej dla młodszych nastolatków, to bawiłam się przy niej setnie. Młodszym dzieciom pokazywałabym jedynie, jeśli wszystkie śmierci np. w Harrym Potterze czy Baśnioborze nie robiły na nich wrażenia. Bo choć tu trupa nie będzie, to będą momenty, które warto z dzieckiem przedyskutować. Jednak uniwersum stworzone przez Martę Kisiel wciąga, zwłaszcza jesiennymi, słotnymi wieczorami, bardziej niż picie kakałka pod kocykiem i w okolicy trzaskającego z kominka ognia.
Monika Kilijańska