Jest tylko jeden prawdziwy Justin. Powrócił on po 7. latach muzycznej posuchy, by świat znów stanął w miejscu i zaczął słuchać magicznych kompozycji będących mieszanką r&b oraz retro popu. Timberlake ceni w sobie taneczny rytm, nietuzinkowy beat oraz doskonałość wokalną. Na \”The 20/20 Experience\” wszystkie te cechy jeszcze uwypukla, a w ponad 5-minutowych utworach ma dosyć czasu pokazać niestandardowe aranżacje, których na co dzień w popie nie usłyszymy. Oto cały Justin Timberlake i jego najnowsza płyta.
Już pierwsza kompozycja wskazuje, jak wyglądać będzie całość – przebojowa, ale dopiero po drugim przesłuchaniu wpada w ucho. Nawet single, które nie brzmią już tak popowo jak starsze \”Cry Me A River\” czy \”What Goes Around\”, to jednak kontynuują tą zwycięską passę. Choć w \”Suit & Tie\” wspomaga go Jay-Z nie ma wątpliwości, kto stoi za sukcesem tej piosenki. W przypadku \”Mirrors\” kwestia nie podlega dyskusji, bo w tej piosence można zakochać się już od pierwszego przesłuchania. Moim zdaniem najlepsza kompozycja Timberlake\’a.
\”The 20/20 Experience\” to przede wszystkim delikatny wokal, za którym zdążyliśmy się stęsknić. Justin dorobił się jeszcze dojrzalszych kompozycji, a jego głos przeszedł niemal metamorfozę – nie wysila się na dobre brzmienie, bo to przychodzi teraz automatycznie, swobodnie, co czuć w każdej nucie. Tego właśnie mi brakowało w niemal spełnionej karierze Amerykanina. Obie poprzednie płyty odchodziły od standardów dzisiejszego popu, jednak dopiero trzecia w pełni zdefiniowała twórczość Timberlake\’a. I to mimo, że w sesji zdjęciowej upodabnia się stylistycznie do Michaela Buble, co jest jedyną ich wspólną cechą…
Płyta w wersji deluxe zawiera dodatkowo dwa utwory. Justin się spełnia, ale dla dwóch utworach ceni się niemal podwójnie…
Marek Generowicz