Mimo iż świat się kurczy, a podróże są tak naprawdę na wyciągnięcie ręki, przestała nam bowiem przeszkadzać nawet bariera finansowa, z łatwością też rzucamy wszystko, by podjąć wyzwanie, to są takie zakątki świata, które budzą obawy, które nie do końca są zbadane, do których wyprawa wciąż jest problematyczna. Jednym z takich miejsc jest dorzecze Amazonki, mimo iż o tej rzece i terenach jej przyległych powstaje wiele książek, to – z uwagi na niedostępność i problemy logistyczne – wciąż nie jest to miejsce wakacji przysłowiowego Kowalskiego.
Może właśnie dlatego każda pozycja wydawnicza poświęcona Amazonce elektryzuje i zmusza nas do jej przeczytania, a właściwie zachłannego i łapczywego skonsumowania. Staje się obietnicą przygody, gwarancją niesłabnącego dreszczyku emocji, a – kto wie – być może nawet bodźcem do tego, by ruszyć się z kanapy. Nie inaczej jest z książką Marcina Gienieczko, podróżnika, sportowca, mówcy motywacyjnego. Jego projekty charakteryzują się karkołomnością i niezwykłym stopniem skomplikowania, a każdy wyjazd jest motywacją do pokonywania wszelkich przeszkód, w tym własnych ograniczeń. Pływa, wspina się, przemierzył Kanadę, Alaskę i Syberię, a za przepłynięcie Amazonki na dystansie 5573 km w tak niecodziennym środku lokomocji, jak canoe, otrzymał zaszczytny tytuł Guinness Word Records, a jego łódka stała się eksponatem w oddziale Narodowego Muzeum Morskiego w Tczewie.
Książka podróżnika, opublikowana nakładem Wydawnictwa Novae Res, jest pełnym przygód zapisem niezwykłego triathlonu przez Amerykę Południową. W ciągu 111 dni podróżnik pokonał 700 km na rowerze, niemal 6000 tysięcy km w canoe, kończąc wyzwanie około 80 km marszobiegiem. Z tak wyjątkowej wyprawy nie mogła powstać zwyczajna książka, zatem sięgając po “Zatańczyć z Amazonką, czyli jak zrealizować wielki triathlon przez Amerykę Południową”, musimy liczyć się z niezwykłą lekturą, napisaną bez podróżniczego czy motywacyjnego zadęcia, a jednak mającą w sobie niezwykle emocjonalny i energetyczny ładunek.
Ten reportaż z podróży, niezwykle szczegółowy i nieomijający nawet najbardziej wrażliwych tematów z pewnością nie jest lekturą dla osób liczących na słodką opowieść o pięknie przyrody. To bowiem książka prawdziwego wojownika, który walczy zarówno z własnymi fizycznymi słabościami, jak i z przyrodą czy innymi elementami otoczenia. To również pełen wewnętrznych wypraw, w głąb siebie, dziennik, w którym podróżnik rozważa m.in. kwestię własnej motywacji i dlaczego robi właśnie to, co robi. Szczególnie uderzające jest porównanie z bratem, zatrudnionym w jednym z hipermarketów czy ojcem, wykonującym te same czynności przez ponad 30 lat. Wspomina o długiej i ciężkiej drodze, która zaprowadziła go nad Amazonkę, choć przeznaczenie wydawało się mieć już dla niego dawno taki plan. Jak bowiem wytłumaczyć przepływający obok barki, na której pracował, duży statek o nazwie Amazon, właśnie wówczas, kiedy przeżywał prawdziwy kryzys? To sprawiło, że postanowił zmienić jeszcze bardziej swoje życie i sprawić, by wydarzyło się w nim coś ciekawego.
Nie może być chyba już ciekawszej rzeczy, niż triathlon, choć do samej wyprawy przygotowywał się przez długi okres, nie tylko kontaktując się z odpowiednimi władzami, ale też ucząc się języka czy… pływania po równikowych rzekach. Wyprawa zaczęła się zatem jeszcze długo przed lądowaniem w stolicy Ekwadoru i stanowiła pewnego rodzaju egzamin z życia. Samo przebycie tylu tysięcy kilometrów w większości w niesprzyjających warunkach, to prawdziwy wyczyn, a o tym, czy Gienieczko zdał ten egzamin, możecie się przekonać, sięgając po książkę. Dość pokaźnych rozmiarów (liczącą sobie blisko 500 stron), uzupełnioną zdjęciami z wyprawy, które dodatkowo pobudzają naszą wyobraźnię. Choć tak naprawdę ten dodatkowy bodziec nawet nie jest potrzebny, gdyż podróżnik pisze na tyle szczegółowo, używając słów niczym pędzla i malując nam obrazy kolejnych etapów podróży, że mimowolnie podróżujemy wraz z nim. A po lekturze pozostajemy z głodem przygód, którego cudze emocje nie są w stanie zaspokoić…
Justyna Gul