Wouter – bo tak na imię ma popularny Gotye – wydał już trzy krążki oraz EP-kę. Jest Belgiem, który swoją popularność zdobył w Australii. W Europie jego sława rozpoczęła się wraz ze szturmem piosenki “Somebody that I used to know” na polskie radia. No bo kto jeszcze nie słyszał okrzykniętego przez internet “przebojem roku” singla? Specyficzny klimat, dosadny tekst i ta charakterystyczna melodia… to się szybko wbija do głowy. A najlepsze, że tak szybko z niej nie wylatuje. Czyżby indie rock stał się nowym gatunkiem na topie?
“Making mirrors” nie jest typowym albumem, zawierającym jeden przebój. Spokojnie wytypowałbym na nim dość długą kolejkę, która czeka na swoją szansę w rozgłośniach radiowych. Utwory są chwytliwe, każdy opowiadający własną, niepowtarzalną historię. Są niesamowicie przebojowe, doskonale brzmią wieczorami szczególnie z dużą głośnością,taką, na jaką pozwalają sąsiedzi.
Aby opisać cały krążek, trzeba by było rozbić go na czynniki pierwsze. Bo każda piosenka brzmiąc osobno jest niesamowita – ma swój urok, poetycki nastrój, ale już razem stanowią całość, którą spokojnie nazwałbym płytą roku. Przede wszystkim wspomniane “Somebody that I used to know” – wyważone, powściągliwe, acz z ogromnym potencjałem i siłą. Na kolejnym miejscu wymieniłbym pewnie mroczne i smutne “Eyes wide open” wraz z “Easy way out”, która stanowi początek muzycznej pielgrzymki. Nawet gdy Gotye stara się wyluzować i nagrać coś mało ambitnego, “byle fajnie brzmiało”, wychodzi mu to rewelacyjnie, stąd na przykład “I feel better”, dość banalne, ale jego wokal nadaje mu niespotykaną atmosferę. Na pewno zwrócicie uwagę na “State of the art”, będące eksperymentem na płycie – komputerowo podrobiony głos oraz wpleciony żart dźwiękowy sprawiają, że utwór traktuję w charakterze dobrej, miłej dla ucha zabawy z muzyką.
Trochę mniejsze wrażenie wywiera na mnie wstęp “Making mirrors” oraz równie nijakie”Giving me a chance”. Zaś “Smoke and mirrors” wydaje mi się trochę naciągane i wymęczone, jego sklejone partie wokalne brzmią sztucznie, a kawałek nie ma tego “czegoś”. Na pocieszenie na sam koniec zostaje “Save me”, w którym warto wyróżnić chórki w tle, będące kolejnym dodatkiem do urozmaiconej płyty “Making mirrors”.
Spodziewałem się, że Gotye zostanie kolejnym artystą jednego przeboju. Miłe zaskoczenie – przynajmniej dla wszystkich tych, co kupili bądź kupią jego płytę. Krążek to solidna dawka muzyki, jakiej w Polsce na co dzień nie usłyszycie. Niby wszystkim znane melodie, nic nadzwyczajnego, ale cały sukces polega na tym, że Gotye ma niesamowite wyczucie do tworzenia atmosfery, nastroju. To słychać i widać, gdy czyta się kolejne liryczne wspomnienia Belga-indywidualisty z Australii. I oby nie został kolejną osobą, którą kiedyś znaliście…
Marek Generowicz