Powieść Macieja Kuczyńskiego “Wodospad”, mimo iż opiera się na ciekawym pomyśle, zamiast zachwytu, czy przynajmniej stanu względnego zadowolenia polekturowego, zostawiła po sobie niesmak irytacji i znudzenia. Autor, zamiast porywającej, wszechstronnej i różnorodnej prozy, serwuje czytelnikowi wykład swojej znajomości mitologii i obrządków praktykowanych przez południowoamerykańskich szamanów, bazujący na tkliwym romansie, połączonym z literaturą podróżniczą, science fiction i Bóg jeden wie czym jeszcze. Odniosłam wrażenie, że Kuczyński sam nie może się zdecydować na co położyć nacisk, czy na wątek podróżniczy, czy może lepiej miłosny itp. a owo niezdecydowanie zaowocowało finalnie powstaniem infantylnej książki, która nie powinna się przydarzyć pisarzowi, nie będącemu już nowicjuszem w literackim fachu.
Stworzony na modłę Indiany Jonesa główny bohater – Robert udowadnia, że powiedzenia: “nie ma cwaniaka na warszawiaka”(po “Wodospadzie” mogę śmiało dodać: “na tym i na tamtym świecie”) prawdziwym jest. To nie tylko doskonały pisarz, wierny i oddany mąż wiernej, odnoszącej sukcesy naukowo-badawcze żony, ale także jak się później okazuje potężny, nieustraszony wojownik i szaman, którego czyny zaważą także na losach wszechświata. Niesamowicie inteligentny, bystry, nieustraszony, przystojny i waleczny- pozytywny od a do z, dokonuje rzeczy, które są niemożliwe do wykonania nawet dla starego, doświadczonego indiańskiego Człowieka Wiedzy- Akaczu. Dawny mistrz niezwykle uzdolnionej żony Roberta podziwianej i nazywanej przez większa część populacji Amazonii Białym Motylem, staje się także początkowo przewodnikiem naszego rodzimego herosa. Justyna, chcąc uzdrowić chorego na raka męża udaje się do podświata, ale mimo powodzenia misji zostaje w nim uwięziona na skutek uknutego przeciwko niej spisku. Przygotowany przez Akaczu szamański napój yage umożliwia głównemu bohaterowi przejście do świata duchów, po którym Robert porusza się z zaskakującym wręcz znawstwem i gracją. Szczęśliwy przypadek goni szczęśliwy przypadek, zarówno podczas podróży do tytułowego wodospadu, jak i po późniejszej transcendentnej rzeczywistości. Nasz pozytywny bohater wychodzi obronną ręką z największych opresji, na skrzydłach miłości przedziera się przez puszczę, a następnie przez podświat, gdzie unicestwia bez wahania demony magiczną pałeczką. W walce z siłami zła pomagają mu najpotężniejsi bogowie i duchy, które powtarzają aż do znudzenia, że są jedynie wyobrażeniami energii. Po tym gdy uświadomiłam sobie w końcu, że u Kuczyńskiego rzeczywistość i postaci dzielą się jedynie na czarne i białe, zaczęłam bez zbędnej ekscytacji śledzić dalszy rozwój wydarzeń.
W miarę zbliżającego się finału zamiast spodziewanego wzrostu poziomu napięcia (jakiegokolwiek?), wzrósł jedynie natłok magicznych stworów, którym przewodził Robert ?
Gdyby na tym autor raczył zakończyć historię o Polaku, który wszystko potrafi, mój stopień zniesmaczenia z pewnością nie byłby tak wysoki. Niestety pan Maciej z uporem przedobrza historię aż do ostatniej strony. Wybaczam mu szablonowość w przedstawianiu postaci, zarówno pozytywnych, które są szlachetne i pod każdym możliwym względem “naj” aż do bólu, jak i negatywnych, co do podłości których od samego początku nie ma wątpliwości, podkreślanie na każdym kroku, że Robert NAPRAWDĘ porusza się w podświecie, w którym wręcz na siłę, bez umiaru i jakiejkolwiek gracji upycha wszystkie znane sobie mitologiczne stworzenia wytworzone przez wyobraźnię Indian Ameryki Południowej. Wybaczam, że nie zachwyciły mnie także partie przedstawiające krajobraz i mieszkańców Amazonii, które mogłyby stanowić niewątpliwy walor powieści. Wybaczam, że zamiast sugestywnych, działających na wyobraźnię przedstawień przestrzeni autor zadowala się partiami opisowymi rodem z “Mini-podręcznika małego trapera”, tubylców natomiast ukazuje jako nierozgarnięte, zabobonne i nieco infantylne stado “dzikich”, na tle którym może jeszcze jaśniej lśnić postać głównego bohatera. Wybaczam Kuczyńskiemu język powieści, który byłby adekwatniejszy dla raczkującego, niewyrobionego młodego pisarza, nieczującego granicy między stylami wypowiedzi i to, że polski Indiana Jones potrafi dogadać się bez większego problemu z każdym mieszkańcem globu. Wybaczam postać genialnej żony, odkrywczyni i kreatorki nowego El Dorado, której wybitność intelektualno-duchowa jest tak nierzeczywista jak cały poświat. Wybaczam nudny i przewidywalny finał “Wodospadu”, nieskrywane pod żadnym woalem wstawki umoralniające, natrętne powracanie do hasła ?amor vincit omnia? przemieszanego z “dobro zwycięży”, ale ZA CHINY LUDOWE NIE WYBACZAM uświadomienia, że 24 godziny obserwują mnie Wenusjanie , których statek posłużył Robertowi i Justynie za taksówkę. Pojawienie się ufoludków przeważyło szalę naiwności i śmieszności tej powieści i skazało ją na karę dożywotniego zbierania kurzu z mojej półki.
Izabela Nowak